Marsjanin. Iść czy nie iść?

Prawdopodobnie cierpię na coś, co roboczo można nazwać kompleksem Kopernika, bo ze wszystkich motywów filmowych najbardziej jaram się kosmosem. Generalnie każda produkcja z akcją umiejscowioną w przestrzeni pozaziemskiej, z automatu dostaje ode mnie +10 do zajebistości. Dobrze, więc się składa, że Hollywood na nowo pokochało kosmiczne klimaty i systematycznie serwuje coś z tej tematyki. W 2013 dostaliśmy „Grawitację”, w 2014 „Interstellar” i teraz, w 2015 „Marsjanina”, a przed nami jeszcze grudniowa premiera VII epizodu Gwiezdnych Wojen. Szaleństwo. Dzisiaj jednak skupię się na „Marsjaninie”, czyli filmie, którego szczególnie wyczekiwałem. Wszystko za sprawą świetnej książki o tym samy tytule, autorstwa Andy Weira. Pisałem o niej tu KLIK!. Andy stworzył kawał na tyle dobrej i wciągającej lektury, że od momentu jej skończenia, niecierpliwie przebierałem nogami odliczając dni do premiery filmowej wersji. Nazwiska, które zaangażowano do projektu tylko dodatkowo podsycały apetyt. W roli głównej Matt Damon, a w chórkach asystują mu m.in. Jack Jeff Daniels i Sean Bean (obstawiajcie – zginie czy nie?). Jakby tego było mało, za kamerą stanął Ridley Scott, czyli jeden z najlepszych reżyserów ever („Adwokata” nie liczymy). Do tego budżet przekraczający magiczną barierę 100 milionów dolców. Z taką kasą i ekipą po prostu nie można było tego spieprzyć, prawda? Jeśli spojrzeć na wyniki finansowe faktycznie jest dobrze. Porównując filmy, które debiutowały na przełomie września i października, „Marsjanin” z przychodem 118 milionów dolarów po prostu demoluje konkurencję. „Siciario” okupujące drugą pozycję, w tym samym czasie uciułało „ledwo” 28 milionów.

Plot

Pamiętacie jeszcze niedoceniane „Cast Away”, gdzie Tom Hanks utknął na kilkanaście miesięcy na bezludnej wyspie i z samotności popadał w coraz większą psychozę? Swoja drogą „Wilson” powinien dostać Oscara za najlepszą rolę drugoplanową. „Marsjanin” to coś w tym stylu, tyle, że zamiast Hanksa mamy Matta Damona, a zamiast bezludnej wyspy, bezludnego Marsa. Otóż Mark Watney (Damon) bierze udział w misji badawczej zleconej przez NASA, której celem jest eksploracja czerwonej planety. Wraz z pozostałym członkami załogi zbiera próbki, robi pomiary i ogarnia tego typu tematy. Wszystko szło zgodnie z planem, aż tu nagle 6-tego dnia badań, rozpętuje się potężna burza piaskowa robiąca totalną rozpierduchę na 4-tej planecie od Słońca. W tym momencie misja zostaje przerwana, a załoga dostaje polecenie natychmiastowej ewakuacji. Niestety odlatują w niepełnym składzie. Na Marsie pozostaje Mark, który uległ wypadkowi i sądząc po odczytach z jego skafandra, jest martwy. Jak się później okazuje odczyty były fałszywe niczym polskie wskaźniki bezrobocia. Mark przeżył i jeśli chce aby ten stan pozostał permanentny, musi zacząć ostro kombinować. Wie, że za 4 lata na Marsa przyleci kolejna misja i mógłby się z nią zabrać do domu, ale będzie to możliwe tylko pod warunkiem, że wymyśli jak przetrwać pomimo niewystarczających zapasów żywności, tlenu i wody. Duże ułatwienie stanowi fakt, że Mark z zawodu jest botanikiem, więc wie, że odrobina gleby, bulwa ziemniaka i dwójeczka wykradziona z pokładowego Toi Toi’a to wystarczający materiał do stworzenia kosmicznej plantacji kartofli.

Jak wyszło?

„Marsjanin” jest bardzo dobrym filmem, ale nie aż tak rewelacyjnym jak oczekiwałem. Być może znajomość książki trochę utrudnia mi obiektywną ocenę, ale czuję lekki niedosyt. Wiadomo, że nie da się na ekran przenieść wszystkiego 1 do 1, no chyba, że macie wolne 10 godzin, jednak pominięcie kluczowego dla losów Marka wątku, jak dla mnie za bardzo spłyciło historię. Zacznijmy jednak od zalet, a trochę ich jest. Po pierwsze Mars. Czerwona planeta, mimo że z koloru wydaje się raczej pomarańczowa, prezentuje się naprawdę kozacko. Duża w tym zasługa wysmakowanych zdjęć naszego eksportowego operatora filmowego, Dariusza Wolskiego. Osobiście oglądałem wersję 2D, ale doszły mnie słuchy, że „Marsjanin” należy do tej elitarnej grupy, gdzie dorzucenie efektu 3D było faktycznie uzasadnione. Po drugie montaż. Ujęcia z kamer przemysłowych i tych na skafandrze Marka bardzo zgrabnie przenikają się z resztą materiału. Historia jest płynnie opowiedziana, dzięki czemu 2,5h seansu mija szybko i przyjemnie. Po trzecie humor. Jestem trochę w szoku, bo Ridley Scott nigdy nie wykazywał się słonością do filmów z zacięciem komediowym, a tu proszę. Pierwsze podejście i od razu jackpot. Film jest lekki, o wiele lżejszy niż można było się spodziewać po zwiastunie, ale sądząc po salwach śmiechu na sali kinowej, idealnie się wstrzelił w gusta większości widzów. Aktorsko jest ok, ale czapek nie zrywa. Zaskakuje fakt, że to nie Matt Damon kradnie show, a drugoplanowy Jeff Daniels. Jednak na jego obronę mogę powiedzieć, że to wina scenariusza, który nie dał mu się zbytnio wykazać, dzieląc czas ekranowy mniej więcej po 50% dla wydarzeń na Marsie i tych na Ziemi. W książce postacią wiodącą był Mark Watney, a proporcje wynosiły 70% do 30%. Jakie mam zastrzeżenia? Po pierwsze zbyt lajtowe potraktowanie tematu. Przez maraton żarcików totalnie nie czuć, że misja może skończyć się niepowodzeniem. Mark radzi sobie aż za dobrze. Nie popada w stany depresyjne spowodowane długotrwałą izolacją i co by się nie działo, zawsze patrzy na „bright side of life”, przez co nie wierzę, że coś mu realnie zagraża. Dwa to spłycenie postaci Marka. W książce jest on połączeniem Bear’a Grylls’a z MacGyver’em, mistrzem survivalu, złotą rączką i doktorem nauk ścisłych w jednym. Każdy problem rozbija na części pierwsze i kombinuje jak je ogarnąć, sypiąc przy tym żarcikami sytuacyjnymi. Filmowy Mark jest kolesiem, który naprawia rzeczy, liczy ziemniaki, słucha disco i jeździ łazikiem. Nie roztrząsa problemów, on po prostu doznaje nagłego olśnienia. Oj brakowało mi tych narracji w głowie Marka. Tych rozkminiań. Tych walk które z sobą stoczył… Jednak tak jak wcześniej wspominałem, wszystkie moje „ale” są spowodowane znajomością książki i wyobrażeniu, które wywołała. Daję 8 z zastrzeżeniem, że gdybym podszedł do filmu na totalnej nieświadomce byłaby 9-tka. Jakby nie patrzeć jest to wręcz podręcznikowy blockbuster. Pozwala wyłączyć się na ponad dwie godziny i daje lekkostrawną rozrywkę. Polecam obejrzeć najpierw film, a później przeczytać książkę. Tym sposobem „parabola wrażeń” będzie wzrastająca.

Marsjanin