Do utraty sił. Iść czy nie iść?
Nie sprawdzałem dokładnie, ale istnieje duże prawdopodobieństwo, że ze wszystkich filmów traktujących o sporcie, najlepiej sprzedają się te z boksem w tle. Na bazie tej dyscypliny powstała cała masa hiciorów, m.in.: kultowa saga „Rocky’ego”, na której wypłynął Sylvester Stallone, „Wściekły Byk” z De Niro, „Huragan” z Denzelem Washingtonem, „Człowiek Ringu” z Russellem Crowe, „Fighter” z Bale’m i Wahlbergiem, czy chociażby „Za wszelką cenę” wyreżyserowane przez samego Clinta Eastwooda. Poza tym, że boks bardzo dobrze prezentuje się na ekranie, daje też twórcom idealny kontekst do zbudowania klasycznej opowieści „od zera do bohatera”. Historii, gdzie główna postać musi najpierw dotknąć dna, aby ostatecznie zdobyć szczyt, a dzięki zwycięstwu na ringu, wygrywa też w życiu osobisty. Tego typu banały. Są łzy, jest pot, dramat, poświęcenie i happy end, czyli to, co Hollywood kocha najbardziej. Nic dziwnego, że ten schemat jest tak często eksploatowany i do kin wchodzi właśnie kolejna produkcja z tej kategorii. Mowa o „Southpaw”, przetłumaczonym przez naszych dystrybutorów jako hmmm… „Do utraty sił”. Za kamerą stanął Antoine Fuqua, koleś, który ma na koncie rewelacyjny „Dzień próby” i idiotyczne „Bez litości” („Equalizer”) z zeszłego roku. Oba z Denzelem Washingtonem. Jak mu wyszło tym razem? Poniżej postaram się odpowiedzieć na to pytanie.
Ale o co chodzi?
Billy Hope, w tej roli Jake Gyllenhaal, jest niekwestionowanym mistrzem boksu w wadze półciężkiej, z oszałamiającą statystyką 43 zwycięstwa i 0 porażek. Ma wszystko – sławę, kasę, wylaszczoną żonę i (powiedzmy) uroczą córkę. Świat dosłownie leży u jego stóp. Do czasu. Podczas balu dobroczynnego zostaje zaatakowany przez boksera pretendującego do tytułu mistrzowskiego. Wybucha zamieszanie, w wyniku którego dochodzi do przypadkowego wystrzału. Zbłąkana kula śmiertelnie rani żonę Billy’ego. Ta tragedia wywraca świat głównego bohatera do góry nogami. Popada w depresje, co ostatecznie doprowadza go do utraty pieniędzy, przyjaciół i praw do opieki nad córką. Jedynym sposobem na odbicie się od dna jest zaczęcie wszystkiego od początku. Jak to bywa w Hollywoodzkich produkcjach, Billy musi przenieś się z willi wyłożonej marmurem do biednej dzielnicy, gdzie rozpocznie treningi w podniszczonej sali gimnastycznej, pod okiem szorstkiego trenera z traumatyczną przeszłością. Od tego momentu będzie zapierdalał jak mały samochodzik i uczył pokory do czas, aż los da mu kolejną szansę do walki o odzyskanie córki i mistrzowskiego pasa.
Iść czy nie iść?
Cóż, „Do utraty sił” może i nie jest pozycją „must see”, ale śmiało można iść. Film mimo, iż zbudowany na banałach i wytartych schematach, ogląda się zaskakująco przyjemnie. Największa w tym zasługa Jake’a Gyllenhaala, który jak zwykle dał z siebie 120% i kolejny raz udowodnił, że jest aktorskim TOPem. Bardzo dobrze wypadł też Forrest Whitaker w roli trenera-mentora, chociaż to akurat można było założyć w ciemno. W obsadzie zobaczymy jeszcze Rachel McAdams i 50 Centa jako śliskiego menadżera, ale ich role są zbyt epizodyczne żeby wpadać w zachwyty. Uznajmy, że wątek dramatyczny jest zjadliwy. Historia w miarę trzyma się kupy i nie mam do niej większych zastrzeżeń, jednak esencję w filmach bokserskich stanowią walki i to właśnie w tej materii twórcy zbierają najwięcej punktów. Co prawda widać tu ewidentną „inspirację” Rocky’m, ale z drugiej strony po co zmieniać coś, co jest zajebiste? W każdym razie dostajemy dynamicznie zmontowany materiał pokazujący wyniszczające fizycznie treningi, poranne biegi po mieście w szarej bluzie z kapturem (klasyk), triki ze skakanką i bicie gruchy (bokserskiej).
Sam schemat przygotowań do walki to zrzynka z Rocky’ego IV, czyli Billy podobnie jak Sly ćwiczy na najprostszym sprzęcie albo i bez, podczas gdy jego przeciwnik identycznie jak Dolph Lundgren (Drago w „Rocky IV”) trenuje na bogato. Same walki to typowa filmowa rąbanka. 12 rund ciągłego naparzania się po mordach i nokauty w slołmołszyn. Zero gardy, zero klinczy, za to mnóstwo ciosów w ryj z całej petardy. Oczywiście bokserzy przyjmują je jak gdyby nigdy nic. Być może ktoś się do tego przyczepi, ale osobiście uwielbiam ten motyw do tego stopnia, że większość prawdziwych walk jest dla mnie mega rozczarowująca. Oczekuję soczystego prania się po gębach, a dostaję dwóch przytulonych kolesi tańczących walca. Idź pan w chuj z takim boksem. Kto widział walkę „stulecia” Maywather vs Pacquiao, ten wie o czym mówię. Wracając do filmu, należy jeszcze wspomnieć o idealnie dopasowanym soudtracku, za który osobiście odpowiada Eminem. Całość zasługuje na mocną 7-kę i dostaje moją rekomendację.