Kryptonim Polska
Z tym „Kryptonimem Polska” to jest taka akcja, że jeszcze dwa dni temu dałbym sobie rękę uciąć, że będzie to nurt polskich romkomów z Karolakiem, po których człowiek przez tydzień chodzi z epicką migreną. No kurła, też widzieliście plakaty z Antkiem, Czarkiem i Borysem, więc wiecie o czym mówię.
Tymczasem wczoraj dostałem last minute call -> „Hej, chcesz iść do kina?” i od słowa do słowa okazało się, że jest to film, za którym stoją twórcy polskiego SNL i The Office, czyli rzeczy, które bardzo mi siadają. Był to dla mnie niewygodny fakt, bo zdecydowanie wolę reckować paździerze, ale co zrobisz jak nic nie zrobisz, żyćko
Sprawy mają się tak, że „Kryptonim” poniekąd też jest komedią romantyczną, bo punkt wyjścia to romans pomiędzy skrajnym prawakiem (Maciej Musiałowski) a ultra lewaczką (Magdalena Maścianica), ale tak naprawdę jest to tylko wymówka, żeby kręcić beczkę z narodowców i na tym wątku film jest naprawdę rześki.
Borys Szyc w roli Romana, szefa ZMRu, to jest czyste złoto. Wróć, to jest diament. Żeby lepiej zobrazować, jak dobrze wypadł, musze posłużyć się anegdotką, w której Charlie Chaplin (ponoć) wziął kiedyś udział w konkursie na swojego sobowtóra i zajął dopiero trzecie miejsce. No to tutaj mamy taką sytuację, że gdyby Robert Bąkiewicz zgłosił się do konkursu na swojego sobowtóra, na bank przegrałby z Borysem. Taaaki performance zapodał skubaniutki.
Równie dobrą robotę robią jego przyboczni (Mateusz Król, Karol Bernacki i Karol Kadłubiec). Każdy z nich jest inny pod względem charakteru, każdy jest przerysowany na maxa, ale razem mają takie flow, że ja nawet nie. I niby człowiek się spodziewa, że jak beka z narodowców, to wyjdzie, że są dzbanami, kryptogejami, hypokrytami, którzy głoszą jakieś tam hasła, a sami stosują się tylko do wybranych, a jednak chłopaki tak dobrze podają teksty i grają mimiką, że na moje mogą zrobić z nimi osobny serial w stylu „Pinki i Mózg”, gdzie Borys będzie robił za Mózga i w każdych odcinku ekipa będzie chciała sprawić, że biała nacja stanie się grejt again, ale nigdy im nie pyknie.
Do tego w filmie było sporo małych, ale fajnych rzeczy -> smaczki, nawiązania do prawdziwych sytuacji, baaa doszukałem się nawet autoparodii Mateusza Króla ze swojej roli w „Koronie Królów”.
Tutaj kończymy chwalenie i wchodzi segment „ALE” -> było tu naprawdę sporo rześkich żarcików, ale nie brakowało również dżołków czerstwych, jak chleb sprzed dwóch tygodni, po których ma się ochotę przybić high five ze swoim czołem. Ponadto plakaty oszukały (co osobiście biorę za plus, ale dla was może być minusem), bo pucowały Czarka i Antka, jako głównych bohaterów, tymczasem oni grają epizody i w dodatku są w nich bezbekami. Wątek romantyczny meh, a do tego wszystkiego nie potrafię znaleźć jakieś większej puenty dla tego filmu. Rozumiem, że mamy w Polsce podziały i twórcy wbijają w to szpilkę, ale konstrukcyjnie mam wrażenie, że jest to zbiór skeczy z SNL, które pojedynczo siadają całkiem przyjemnie, jednak jeśli spróbujemy spiąć je klamrą i podsumować, to w sumie nie wiem, co twórcy chcieli nam powiedzieć? Że co, że na końcu dobro zwycięża? A może, że nacjonalizm, to takie samo hobby jak wędkarstwo -> ot chłopaki spotykają się na wódeczkę i kebsa, heheszkują, snują plany jak zaorać elgiebet i to jest w sumie spoko, zabawne i niewinne… no chyba, że chłopaki pójdą krok dalej i będą chcieli swoje plany wcielić w życie, to wtedy już niefajnie i brak propsa. Od wczoraj szukam myśli przewodniej, ale nadal nie znalazłem.
Podsumowując -> Borys 10/10
Beczka z nazioli -> 8/10
Film jako całość -> 6/10