Johnny

Johnny recenzja filmu

Miałem dzisiaj okazję być na przedpremierze „Johnny’ego” (nie Bravo; dzięki Kino Helios Polska) i powiem wam, że z tym filmem jest trochę jak z burgerem z sieciówki. Jest ładnie opakowany, prezencja ok, zjeść na luzie się da, ale dużo traci, kiedy trafimy do naprawdę godnej burgerowni i zaczniemy porównywać.

Trochę zawiła metafora, ale sęk w tym, że Johnny jest filmem mówiącym o poważnych sprawach, ale robi to bardzo powierzchownie i mocno spłyca temat. Takie „Na wspólnej” wśród dramatów i na poziomie recenzenckim, gdzie patrzy się na różne detale BARDZIEJ, jestem nim raczej rozczarowany, ACZKOLWIEK muszę przyznać, że tak po ludzku trafił mnie w miękkie i podczas seansu miałem w głowie, że chcę już jechać do domu i składać z Brendonkiem klocki Lego.

Konstrukcyjnie jest to wypisz wymaluj Karate Kid, z tym że zamiast nauki karate, mamy naukę empatii i właściwego nadawania priorytetów w życiu.

Ot dostajemy postać dresika granego przez Piotra Trojana, który najbardziej lubić wypić, zaruchać i radia posłuchać, pacierza i kreski nigdy nie odmawia, a zamiast do pracy, woli iść na włam. No i nasz dresik zostaje złapany na kradzieży, ale mu się farci i zamiast biletu do paki, dostaje 360 godzin społecznych do odrobienia w hospicjum księdza Kaczkowskiego.

Oczywiście jara się tym faktem milion, wszak przebywanie w ciszy i ciepełku ze starymi ludzi to fraszka w porównaniu do bycia czyjąś żoną w więzieniu. Ma też prosty plan – nie wczuwać się, odbębnić swoje i naura, po czym dyskoteki, kreski i włamy welcome back, ALE!

Ale w tym miejscu poznaje księdza Kaczkowskiego, który nie pytając o zdanie, staje się jego sensejem i pokazuje, co w życiu jest naprawdę ważne. To co wydarzy się dalej jest tak oczywiste jeszcze przed wejściem na salę kinową, że nawet nie będę oznaczał tego jako spoiler, wszak widzieliście to w „Nietykalnych”, czyli dresikowi pęka skorupa, zaczyna się wczuwać, zaprzyjaźniać, opiekować, aż w końcu odczuwa potrzebę zmiany na lepszą wersję siebie.

I to wszystko nawet jest zmontowane, jak Karate Kid -> czyli najpierw uczniaka trzeba ciągnąć za uszy, później już pozwala się prowadzić, ale jeszcze mu nie wychodzi, jednak z czasem jest coraz lepiej i lepiej, aż w końcu wydaje się, że to już, mamy to… wtem schodzi krzywa akcja, która sprawia, że sensei jest rozczarowany, a uczniak robi krok wstecz i stwierdza, że to jednak nie jego bajka -> „Urodziłem się złolem i umrę jako złol, tego typu rozkminy”… wtem w głowie odpala mu się film z najlepszymi momentami i podejmuje jeszcze jedną próbę #Klasyk

Mam pełną świadomość, że jest to makieta prawdziwego życia i ludzkie losy są o wiele bardziej zawiłe, zwłaszcza, kiedy w grę wchodzą nieuleczalne choroby, dramaty rodzinne i umierają nie tylko seniorzy w słusznym wieku. Niemniej w tej teledyskowej opowieści doszukałem się próby oswojenia rzeczy, których nie da się oswoić, pokazania, czym jest godności w odchodzeniu i coś tam coś tam, że hajsik i dobra materialne są fajne, ale kiedyś odkryjemy, że tego co naprawdę się liczy, nie da się kupić za pieniądze.

Truizmy, ale na mnie zawsze działają…. zwłaszcza w montażu a’la Karate Kid. Nie jest to film, który zapisze się w historii, jako TOPka dramatów, ale zrobił mi ciepełko i na chwilę wyciągnął z Pudelkowej banieczki, więc uważam, że co by nie mówić, seans i tak będzie bardziej wartościowy niż odcinek Hotelu Paradie, czy tam gala Fejm MMA. I nie wykluczam też, że są ludzie, którzy bardzo potrzebują dokładnie takiego przekazu właśnie teraz.

P.S. Zabrakło mi, żeby na napisach końcowych poleciał Mezo i Kasia Wilk z tekstem „Ważne, że potrafisz widzieć dobro, Ważne, że dostrzegasz jego ogrom, To kształtuje twój światopogląd, Człowiek, to musi wejść w krwiobieg”. To byłoby taki akcencik, że już nikt nie miałby wątpliwości, o czym był ten film. Niestety zamiast tego poleciał Dawid Podsiadło.

P.P.S. Dawid Ogrodnik w imitacji księdza Kaczkowskiego świetny (fizyczność i motoryka), ale zabrakło mi tej „pełnej petardy”. Zdecydowanie więcej było uderzania w melodramatyczne nuty.