Ann Rule „Morderca znad Green River”

Morderca znad Green River

Mniej więcej rok temu o tej porze na warsztacie recenzenckim miałem słynną książkę „Ted Bundy. Bestia Obok mnie”, autorstwa Ann Rule, która po wielu latach w końcu doczekała się tłumaczenia na język polski.

Kiedy zabierałem się za lekturę, wydawało mi się, że będzie to powtórka z rozrywki, bo historię Bundy’ego na tamtym etapie znałem już dość dobrze z innych książek, dokumentów, filmu i podcastów… a później okazało się że w odwłoku byłem i stolec widziałem. Tak się złożyło, że kiedy Ann Rule dostała kontrakt na napisanie książki o mordercy, który grasuje po USA, personalia tego mordercy nie były jeszcze znane, a później suprjasik, wyszło, że to jej kolega z byłej pracy (telefon zaufania), z którym nadal utrzymywała kontakty i miała taką więź, że korespondowali ze sobą nawet na etapie celi śmierci, więc publikacja dorzuciła do układanki pt. „Ted Bundy” wiele elementów, o których nie miałem pojęcia, w tym sporo z pierwszej ręki.

A piszę o tym, bo Wydawnictwo SQN kilka tygodni temu przetłumaczyło kolejną książkę Anne Rule -> „Morderca znad Green River”, czyli historię sajko-killera, który swoim sajko-killerowym CV kasuje nawet Teda.

True story, mówi się o nim, że był najbardziej „zachłannym mordercą ever” i chyba nie jest to nadużycie, bo udowodniono mu ponad 40 mordów, tymczasem on sam twierdzi, że dokonał ich ponad 70.

W tym miejscu w sumie mógłbym skończyć, pisząc-> jeśli czytaliście książkę o Tedzie i wciągnęła was, niczym ruchome piaski, to „Morderca znad Green River” to ten sam sort publikacji #MustRead. Tutaj też mamy do czynienia z bardzo szczegółowym reportażem, który prowadzi nas krok po kroku przez wszystkie etapy żmudnego śledztwa, przybliża psychozę, jaka panowała w USA, kiedy grasował MZGR, opisuje ówczesny pressing medialny, zdejmuje anonimowość z ofiar i rysuje portret psychologiczny MZGR, ALE. Ale jak zwykle najwięcej mięcha kryje się w detalach.

Nie chcę zdradzać za dużo, żeby nie odebrać sensu czytania, ale powiem, że pierwszy aspektem, który łapie tutaj za mordkę są ograniczone techniki kryminalne. Śledztwo przypadło na czasy, w których nie było jeszcze technologii z CSI i śledczy musieli nieźle się urobić, żeby w ogóle ogarnąć, że za mordem X, Y i Z stoi ten sam koleś, a jeszcze trudniej było z typowaniem podejrzanych. Trzeba było ręcznie wertować akta i szukać powiązań -> boom wstępna lista wynosi 40 tysięcy potencjalnych morderców, detektywi nie śpią po nocach, tylko odhaczają zbieżności, cześć nie wytrzymuje presji i schodzi na chorobę wieńcową, tymczasem media -> „Halo policja, moglibyście z łaski swej złapać już tego typa, bo strach na ulicę wyjść. Weźcie się w końcu za robotę, a nie tylko donaty szamiecie”.

Drugim smaczkiem jest to, że do poszukiwań Mordercy znad Green River włączył się Ted Bundy, który zaoferował swoją pomoc licząc, że w zamian uniknie kary śmierci. No i detektywi jeździli słuchać jego wykładów na temat „Co siedzi sajko killerom w głowie i jak trzeba prowadzić śledztwo, żeby ich złapać”, a jakoś przy okazji wyciągnęli z niego szczegółowe zeznania własnych mordów, więc jeśli widzieliście na Netflixie „Taśmy Bundy’ego”, to teraz możecie sobie to przypisać do linii czasowej i okoliczności.

Trzecia rzecz, to obszerny rys psychologiczny Mordercy Znad Green River, który jest tak creepy, że ja nawet nie. I tutaj znowu (podobnie jak przy Bundym i Leszku Pękalskim) miałem refleksję, że wśród tych wszystkich miłych ludzi, którzy dzień dobry zawsze powiedzą i o których nikt nigdy nie powiedziałby, że są zdolni do jakichś krzywych akcji, mogą kryć się potężni psychopaci i nie ma opcji, żeby wziął kiedyś ze sobą jakiegoś autostopowicza, ale zszedł do piwnicy z kimś, kto mówi: „Cho pokażę ci małego kotka”. No way.

Tu jest jeszcze taki smaczek, że na pewnym etapie śledztwa (bo trwało latami) do gry zaczęli wchodzić profilerzy + bazy danych i właściwe nazwisko od czasu do czasu wyskakiwało, aczkolwiek zbyt wiele rzeczy nie pasowało do wzorca, w związku z czym podejrzany spadał z listy priorytetów. Albo była taka akcja, że już go trzymali za rękaw, ale…

Dobra zamykam się, bo mógłbym tak całą noc wymieniać, co sprawia, że książka na maxa angażuje i niechcący opowiedzieć wszystko. Na koniec powiem tylko, że po przeczytaniu, sprawdziłem, czy na strimingach są jakieś dokumenty o MZGR. Znalazłem dwa na Netflixie, ale oba okazały się prześlizgnięciem po temacie -> ot dostarczają info, że swego czasu po Waszyngtonie grasował seryjny morderca, ofiary szły w dziesiątki, policja ciągle była krok za nim, ludzie bali się wyjść na ulice, nastąpił rozwój technik kryminalnych, które odblokowały śledztwo, etc., ale nic o motywacji MZGR i skąd mu się to wzięło. I o ofiarach też niewiele, więc jeśli chcecie mieć pełen obraz, to zdecydowanie książka wygrywa. Prawie 600 stron, więc nie w kij dmuchał publikacja.

Tutaj możecie sobie przeczytać darmowy fragment i przy okazji kupić wersję papierową -> https://www.wsqn.pl/ksiazki/morderca-znad-green-river/

a na Empik Go jest audiobook czytany przez Laurę Breszkę (wiem, bo częściowo słuchałem).