365 dni, czyli polska odpowiedź na 50 twarzy Greya. Ałć

Mam taki fetysz, że jak coś staje się ultra popularne, to koniecznie muszę wziąć to na warsztat, żeby wyrobić sobie opinię żeby później nikt mi nie zarzucił, że hejtuję, chociaż nie wiem, o co chodzi. Czuję się w takich sytuacjach, jakbym wbił do Muzeum Sztuki Nowoczesnej, gdzie na samym środku wystawione jest guano, a dookoła chodzą skonsternowani ludzie, którzy drapią się po czołach i komentują: „Ojej, ale to awangardowe”, „I jaka tekstura niestandardowa”, „A te zawijasy? Niczym we francuskim rogaliku. Pewnie mają symbolizować życiowe zakręty!”, „Ale ten artysta ma niebanalną wyobraźnię, lepiej bym tego nie uchwyciła”… i wtedy wchodzę ja, cały na biało i oznajmiam, że to żadna sztuka, tylko zwykły shit, na co ludzie ponownie spoglądają na „instalację artystyczną”, to z prawej, to z lewej i nagle zaskakują: „O kurła, faktycznie”.

Tym razem wszelkie rekordy sprzedaży, bije książka pt. „365 dni”, która z okładki reklamuje się jako mix „50 twarzy Greya z Ojcem Chrzestnym”. Czyli, że co? W pierwszej scenie Don Corleone siedzi w lateksowym fraku i zapodaje: „Przychodzisz do mnie w dniu ślubu mojej córki i prosisz, żebym zapiął Ci klamerki na sutkach i wybatożył półmetrowym dildem za pieniądze?”. Sami rozumiecie, że nie mogłem przejść obok tego obojętnie.

Autorką tego wybitnego dzieła jest Blanka Lipińska, na co dzień hipnotyzerka, promotorka KSW Ring Girl, vlogerka, kucharka, wizażystka i przyjaciółka Natalii Siwiec. Normalnie Leonardo Da Vinci w spódnicy, a patrząc po selfiaczkach, z Siwiec poza przyjaźnią, łączy ją jeszcze ten sam chirurg. Bardzo urzekł mnie cytat z wywiadu z Blanką: Seks jest dla mnie najlepszą zabawą w życiu. Myślałam przez chwilę, że kitesurfing, ale jednak nie”. Od razu widać, że Blanka nigdy nie próbowała wycinać pieczątek z ziemniaków. To dopiero jazda bez trzymanki. Wracając jednak do tematu, Blanka prawdopodobnie stwierdziła, że nadal ma za mało hobby w życiu, więc na dokładkę zostanie jeszcze pisarką. Jak pomyślała, tak zrobiła i tym sposobem, po 4 latach ciężkich walk z gramatyką, interpunkcją i MS Wordem, świat ujrzał „365 dni”, czyli powieść erotyczną, która ma uwolnić polskie kobiety od wstydu w temacie seksu – że niby byzkanie to nie kara i nie trzeba tego robić przy zgaszonych światłach, i z gaciami zrolowanymi na nodze. Nope, bzykanie ma być radosne, z fantazją i okrzykami, które zagłuszą wiertarkę sąsiada w sobotni poranek.

Blanka tak wyzwala te kobiety, że już na pierwszej stronie serwuje scenę gwałtu. W głowie autorki, prawdopodobnie miało być to przedstawienie głównego bohatera z fajerwekami, jako mega kozaka, który jest takim ciasteczkiem, że wszystkie babeczki na jego widok, z miejsca puszczają rynnę po nodze i wyskakują z majtek. Niestety wyszło coś w klimatach Harveya Weinsteina, czyli milioner zaciąga stewardessę do kibla w swoim prywatnym jetcie, po czym rozpina rozpór i każe klęknąć. I chociaż przed przyciśnięciem jej głowy do swojego krocza, tak jakby zapytał o zgodę: „Zerżnę Cię w usta, ok?”, to odpowiedź „Yhmm” i łzy w oczach, trzeba raczej kwalifikować, jako strach przed utratą pracy, a nie „Już się bałam, że nigdy nie zaproponujesz”. No sorry, ale przy obecnym #metoo, to samozaoranie. 

No dobra, ale o czym to? UWAGA! SPOILERY!

Wyobraźcie sobie szefa mafii… a jeśli przed oczami ukazał wam się Marlon Brando, albo Al Pacino, to wyrzućcie ten obraz z głowy i na jego miejsce wstawcie dopakowanego Sebixa z osiedlowej siłki, ale takiego naprawdę sporego karka, w stylu Tomasza Oświecińskiego. Następnie dorysujcie mu brodę drwala, odziejcie w mokasyny bez skarpet, spodnie w kant, kończące się w połowie łydki i koszulę slim fit z Zary. Koleś, który wam wyszedł, nazywa się  Massimo Torricelli, ma 32 lata i trzęsie całymi Włochami XD. Przynajmniej w wyobraźni Blanki Lipińskiej.

Massimo podczas jednej strzelaniny, został podziurawiony jak Tupac, ale zamiast zobaczyć tunel wypełniony światłem, jak przystało na umierającego człowieka, ujrzał twarz kobiety. Wkręcił sobie film, że ta kobieta to jego przeznaczenie, więc jak tylko wyszedł ze szpitala, natychmiast wezwał do siebie lokalnego Matejkę i zlecił namalowanie portretu babeczki ze swoich wizji. Gotowy obraz powiesił nad kominkiem i trzy razy dziennie się do niego skórował. Równocześnie zaczął szukać swojej wyśnionej dziuni w realu (No taaa, bo to przecież pewne jak w banku, że taka panna naprawdę istnieje i w dodatku kręci się w pobliżu). Przez lata bez większych efektów, aż tu pewnego dnia, dziewucha z majaków niespodziewanie przebiega mu drogę na sycylijskim lotnisku (no pacz, czyli jednak miał rację, a ja się nie znam). Z miejsca kazał swoim przydupasom ją śledzić, dzięki czemu dowiedział się, że dziunia nazywa się Laura Biel, że jej babeczka pochodzi z Chrzanowa, czyli Polka, a do Włoch przyjechała na urlop ze swoim fagasem i ziomeczkami.

Massimo na szybko uknuł najbardziej przemyślną intrygę świata, która polegała na porwaniu Laury, a żeby zniechęcić ziomeczków do jej poszukiwań, zostawił im w hotelu fejkowy liścik o trejści: „Hejka, tu Laura. Dzisiaj po przebudzeniu naszła mnie myśl, że w sumie już was nie lubię, więc spakowałam walizki i wróciłam do Polski. Nie szukajcie mnie. Pozdro”. Znajomi przyjęli to na zaskukująco dużym chilloucie – „Ok, spoko„, po czym bez zbędnych pytań ruszyli w miasto, na dancing i shoty. W końcu urlop to urlop. Tym sposobem Domenic załatwił pierwszą część planu, czyli odseparował foczkę od stada. Następnie musiał postawić kropkę na „i”, sprawiając, że dziunia zapomni o swoim konkubencie. Prościzna. Wsypujesz typowi do drina pigułkę gwałtu, podstawiasz prostytutkę, robisz dwuznaczne zdjęcia i ze smutną miną pokazujesz je Laurze. 5 minut później  facet przechodzi do historii. Czyli to prawda, że nie ma takiego wagonika, którego nie da się odczepić.

Następnie przyszedł czas na złożenie Laurze propozycji:

– Słuchaj, zabujałem się w tobie, że chooy, ale wyznaję zasadę, że nic na siłę, więc akcja jest taka, że od dzisiaj będziesz moją zakładniczką, tzn. zamieszkasz w wypasionej willi, dostaniesz kartę kredytową bez limitu, garaż pełen superszybkich bryk i stu służących, którzy ogarną każdą Twoją zachciankę. Pożyjemy tak 365 dni i jeśli w tym czasie się we mnie nie zakochasz, to puszczam Cię wolno, ok?  

Kurła, wiadomix, że się zgadzam A jeśli się nie zgodzę?

– Odstrzelę Twoich rodziców

– No ok, niech będzie, ale nie myśl sobie, że do czegoś między nami dojdzie

– Luzik, nic na siłę (nie licząc przetrzymywania i gróźb XD)

Wow, czyli planem Massimo jest wywołanie syndromu sztokholmskiego. Genialne. Joseph Fritzl dałby lajka. Od tego momentu każdy dzień Laury wygląda identycznie – je śniadanie, robi zakupy u Gucciego, wypija kilka butelek szampana i wyobraża sobie, jak fajnie byłoby wziąć członasa Massimo do buzi. Co prawda zarzekała się, że do niczego między nimi nie dojdzie, ale następnego dnia zobaczyła go nago i stwierdziła, cytuje: „Piękny, niebywale gruby zaganiacz, sterczący niczym świeczka wetknięta w tort i jądra ciężkie, jak poniedziałek po długim weekendzie. #miziałabym.”

365 dni recenzja

Mimo, że mentalnie jest na TAK!, długo udaje niedostępną, żeby czasem koleś sobie nie pomyślał, że jest łatwa, czy cuś. Tarło przez ubranie to ich max. Dopiero gdzieś w okolicy setnej strony, wypijają o dwa kieliszki za dużo, w wyniku czego puszczają im hamulce i Domenic wkłada Laurze palec w pupę. 

365 dni recenzja

Od tego momentu aż do strony 250, bzykają się minimum 16 razy dziennie. Niestety już na początku kolejnego rozdziału, Laura odkrywa, że Massimo wszczepił jej implant antykoncepcyjny i strzela focha, że zrobił to bez konsultacji. Cztery strony później się godzą, bo mafiozo tłumaczy, że to nie antykoncepcja, tylko lokalizator GPS na wypadek, gdyby ją porwali (chyba kosmici). Znowu się regularnie bzykają, aż pod koniec książki, Massimo łapie kosę z konkurencyjną mafią, więc dla bezpieczeństwa odsyła Laurę do Polski, gdzie ta idzie na wesele kuzynki i spotyka byłego chłopaka, który dosypuje jej coś do drina i próbuje zgwałcić. Ehhh, kto wie jakby się to skońćzyło, gdyby massimo nie wkroczył w ostatniej chwili. Jednak czasami dobrze być stalkowanym. Następnego dnia Laura idze do lekarza, żeby sprawdzić, jakimi dragami została odurzona, a tu niespodzianka, bo okazuje się, że jest w ciąży. Już ma poinformować o tym Dona w przyciasnej koszuli, ale ten wchodzi jej w słowo i wypala: „Wiesz co, przemyślałem sobie wszystko i jednak masz rację. Nie mogę Cię tak trzymać na siłę i narażać na niebezpieczeństwo. Odchodzę, jesteś wolna”, na co Laura: „Ale…” i znowu Massimo: „Nie musisz nic mówić, idź poznaj kogoś, ciesz się życiem, nara”. XD I tu się kończy tom pierwszy. Drugi lada dzień zadebiutuje w księgarniach. Can’t wait.365 dni recenzjaWnioski: Bogu dzięki, że książkowy rok nie był przestępny, bo kolejnego dnia z Laurą i Dominikiem, mógłbym już nie przeżyć… zwłaszcza, że od 3 rozdziału, regularnie krwawiłem z nosa podczas czytania. Styl autorki oceniłbym na max drugą klasę gimnazjum. No marne to strasznie. Płaskie, infantylne, a powiedzieć, że język jest rynsztokowy, to tak jakby obrazić rynsztok. Można powiedzieć, że Blanka Lipińska to Popek literatury. Co prawda ma coś z Sienkiewicza, bo u niej też jest dużo nabijania na pal, ale w totalnie innym kontekście.
Najsmutniejsze jest jednak to, że Blanka chciała stworzyć obraz kobiety nowoczesnej i niezależnej, która wyciska życie jak cytrynę, tymczasem wyszła jej klasyczna Karyna – blachara, która za nową torebkę Prady, w 5 sekund zapomina, że jej luby kilka godzin wcześniej odstrzelił typa.

W zasadzie jedyna zaleta tej książki, to sprawienie, że „50 twarzy Greya” przestało mi się jawić jako największy paździerz ever. Porównać „Greya” z „365 dni”, to jakby porównywać Playboya z Twoim Weekendem. Ten pierwszy, trochę nieudolnie, ale przynajmniej próbuje udawać, że serwuje nam wysublimowane akty, z kolei ten drugi, od razu wali psiochą centralnie w ryj. Fakt, że ta książka bije rekordy popularności, to niezbity dowod, że tekst, który kiedyś uważałem za żart, czyli „Dlaczego kobiety ogladają porno do końca? Bo liczą na ślub”, to najprawdziwsza prawda. 

Miało być fajnie, z pomysłem i przerwaniem tabu, tymczasem wyszło mniej więcej tak, jak na reklamie „Antidotum na Biedę”, która ostatnio wyskoczyła mi na PigOucie.

365 dni recenzja