Pitbull. Nowe porządki. Iść czy nie iść?
Kto od czasu do czasu czyta PigOuta, ten pewnie zna moje zdanie odnośnie Patryka Vegi. Gość ma dwie twarze niczym Harvey Dent w „Mrocznym rycerzu”. Najpierw nas rozpieszcza, opowiadając bardzo dobre historie kryminale, a chwilę później psuje cały efekt, serwując, wielką, ciągnącą się babę z nosa, pt: „Last Minute”. Chociaż w sumie to i tak nie było najgorsze. Na Filmwebie mam 10 filmów ocenionych na pałę!, a wśród nich, honorowe miejsce dzierży „Ciacho”, sygnowane właśnie nazwiskiem Vegi. Przypadek? Nie-kurwa-sądzę. Ten film był tak zły, że krwawiłem z oczu niczym figura Madonny w jakimś gwatemalskim kościele. Powinni go zdelegalizować, a Patrykowi wlepić dożywotniego bana na kręcenie „komedii”.
Dobra, opuśćmy kurtynę milczenia na newypały Vegi, bo wracają demony przeszłości. Skupy się na tym, co zrobił dobrze, czyli na „Pitbullu”. Śmiem twierdzić, że „Pitbull” to jeden z lepszych, o ile nie najlepszy polski serial o policjantach i złodziejach (w grze jest jeszcze „Ekstradycja” i „Odwróceni”). Jego siłą jest ekranowa prawda. Nikt nie sprzedaje nam ściemy a’la CSI, że gliniarze przychodzą do pracy odpicowani w gajery od Armaniego, pozłacane zegarki Certina i najmodniejsze Ray-Bany, jakby dopiero, co wrócili z gali rozdania Oscarów, a tym bardziej, że mają laboratorium, gdzie 200-krotnie zoomują fotkę z monitoringu i dostają szczegóły w HD, Bitches, please! Nic z tych rzeczy. „Pitbull” jest brzydki i brudny jak toi-toi na woodstocku. Opowiada o patologii, jaka panuje w polskiej policji i gliniarzach alkoholikach, którzy biją żony, biorą w łapę, dają się dymać sprytnym papugom i przegrywają z biurokracją. O gliniarzach fizycznie i psychicznie wymiętych jak stare paragony, którzy mataczą, używają przemocy podczas przesłuchań, a jak trzeba, fabrykują dowody. Całość okraszona jest ciężkim, depresyjnym klimatem i doprawiona slangiem zrozumiałym tylko dla nielicznych. Może nie brzmi to jakoś super zachęcająco, ale ogląda się świetnie #trustme, a pod względem aktorskim już w ogóle wymiata. Bardzo dobry Mohr i Królikowski + życiówki Dorocińskiego jako „Despero” i „Gebelsa” Grabowskiego. Czapki z głów. „Pitbull” jest tak zajebisty, że nie mogłem sobie odpuścić skompletowania wszystkich sezonów na dvd.
BTW: Jesli ktoś jeszcze nie widział „Pitbulla”, a ma w planach nadrobić, odsyłam tylko i wyłącznie do serialu. Film to materiał żywcem wzięty z serialu, tyle że przycięty do dwóch godzin. Podczas tego kastrowania, pod nóż poszło wiele kluczowych wątków, więc ni chuja nie wiadomo, o co lotto. Tylko serial daje radę!
Niestety zajebistość „Pitbulla” to też jego przekleństwo. Z jednej strony chciałoby się dostać kolejne rozdziały tej historii, ale jak pokazuje doświadczenie, do niektórych rzeczy lepiej nie wracać i nie niszczyć legendy, patrz „Terminator Genisys” #akysz. Vega jednak się nie przestraszył i zaryzykował z kontynuacją. Zagrał trochę pokerowo, bo zbudował zupełnie nową historię, z nowymi bohaterami, czarnymi charakterami i sceneriami, a do klasyczynej serii nawiązał tylko poprzez epizodyczne role „Gebelsa”, „Igora” i „Barszczyka”. Sam nie wiem, co o tym mysleć. Niby dobrze, bo „nie pali dorobku” oryginału, ale z drugiej strony, rozczarowani będą wszyscy, którzy poszli do kina spodziewając się dalszych losów swoich ulubionych „psów”, a właśnie to sugerował plakat – Grabowski i Królikowski na pierwszym planie #heloł. Za tę ściemę, Vega dostaje ode mnie karniaka. Prawda jest taka, że „Pitbull. Nowe porządki” równie dobrze mógłby nosić zupełnie inny tytuł i być początkiem własnej marki.
O czym to?
Głównym bohaterem jest „Majami” (Piotr Stromowski), młody, niesforny gliniarz, trochę drwal (broda), trochę punk (irokez) i sądząc po kaloryferze, stały prenumerator „Men’s Health”. Poznajemy go w momencie, kiedy zostaje karnie zdegradowany z wydziału antynarkotykowego i trafia na zesłanie do jakieś podrzędnej stołecznej komendy. Tam przejmuje śledztwo przeciwko słynącej z wymuszania haraczy i porwań dla okupu, grupie mokotowskiej, na której czele stoi bandzior z najbardziej złowieszczą ksywką ever – „Babcia” (Bogusław Linda). „Majami” jest bardziej moralny i prawy niż papież, więc nie ma szans, żeby go „odwrócić”, a bezwzględność i brutalność gangsterów sprawia, że ich złapanie staje się dla niego sprawą osobistą. W nierównej walce z przestępczością, wesprze go starszy aspirant Jacek Goc, czyli znany z oryginalnej serii „Gebels” (Grabowski). I tutaj stopujemy, żeby nie było, że spoileruję.
Jak wyszło?
Wychodząc w niedzielę z kina, byłem jak najbardziej na TAK. Nawet pochwaliłem film na fejsie. Teraz, po kilku dniach, kiedy analizuję całość na chłodno, stwierdzam, że jednak nie jest aż tak kolorowo. Kluczem jest wyzbycie się chęci do porównywania „Nowych porządków” z oryginalnym „Pitbullem”. Takie zestawienie to pierwszy krok do wystawienia negatywnej opinii. Mamy tu zupełnie inny klimat. Jest lżej, ładniej, czyściej. Bohaterowie nie noszą w sobie tej skazy i depresji, która była w serialu. Ogólnie film jest łatwiejszy w odbiorze i podejrzewam, że trafi do szerszej widowni, ale po drodze zatracił realizm i pazur pierwowzoru, co zaliczam na minus. Zarzuty mam też do scenariusza, który jest bardziej naciągany niż twarz Ewy Minge. Sposób w jaki Linda zostaje „królem Mokotowa” to śmiech na sali, z resztą pozostałym czarnym charakterom też bliżej do komików niż prawdziwych gangsterów. Filmowy kark „Strach”, w tej roli zatrudniony po warunkach Tomasz Oświeciński, to kabareciarz pierwszej wody. Ile razy pojawiał się na ekranie, tyle razy publika wybuchała śmiechem, a scena kiedy „mokotowscy” torturują kibica Lecha Poznań, humorem przebija wszystkie polskie stand-upy razem wzięte. Sypanie gagmi w momentach, kiedy „źli” powinni iść po bandzie, nie był najlepszym pomysłem. Nie poczułem do nich respektu, wręcz przeciwnie, uważam, że są parówami, a filmowi bliżej do komedii niż dobrego kryminału. Kto o zdrowych zmysłach, wymieni „Nowe porządki” na jednym oddechu z „Gorączką” i „Donnie Brasco”? Nikt.
Nie jest jednak tak źle, jakby się mogło wydawać. Naliczyłem naprawdę sporo pozytywów. Na pierwszym miejscu bardzo dobra gra aktorska. Piotr Stramowski jako „Miami” zaliczył najlepszy od lat debiut na wielkiem ekranie. Gość ma w sobie harymzę, która przykuwa uwagę. Całkiem nieźle jak na kogoś, kto do tej pory zagrał tylko w szerzej nieznanym, polsatowskim serialu o problemach pulchnej dziewczynki w „2XL” #pierwszesłyszę.
Poza Stromowskim, rześką kreację zaliczył Krzysztof Czeczot, gangster socjopata z dobrego domu, i Maja Ostaszewska, jako urocza eksblachara, pragnąca stabilizacji. O Grabowskim nawet nie wspominam, bo w roli „Gebelsa” jest ultra kozakiem i z miejsca wybaczam mu hałturzenie w „Tańcu z Gwiazdami”. Rozczarował trochę Boguś Linda. Był niezły, ale dupy mi nie urwało. Spodziewałem się więcej, ale doliczam mu bonusowy punkt za zaliczenie epickiej dechy w scenie skoku do wody. Agnieszki Dygant za bardzo ocenić się nie da, bo za dużo do zagrania nie miała. Mam nadzieję, że Vega trzyma w rękawie jeszcze serial, bo postaci wyszły mu wyjątkowo barwne, ale zabrakło czasu, żeby je odpowiednio rozwinąc. Kolejnym plusem są dialogi. Standardowo zostajemy potraktowani policyjnym żargonem, a pod względem celnych grepsów, mamy powtórkę ze „Służb specjalnych”, czyli nie jest źle. Do zalet zaliczam również kilka wywołujących „wow” ujęć z drona #Warszawa #takapiękna. Najważniejszy jednak jest fakt, że film ogląda się całkiem przyjemnie. Kiedy już przestaniemy porównywać „Nowe Porządki” z klasycznym „Pitbullem” i „Majami” z „Despero”, i damy się wciągnąć w nową historię, wrażenia są pozytywne. Bez bólu można wybrać się do kina. Daję solidne 7/10 i chętnie zobaczę kontynuację, ale najlepiej w postaci serialu.