Jak sponiewierać legendę, czyli Terminator Genisys

Jestem fanem Terminatora. Jedynka była rześka, ale najbardziej kocham dwójkę. Jak dla mnie TOP 10 najlepszych filmów ever. Zdjęcia, praca kamery, kadrowanie, klimat, ścieżka dźwiękowa to absolutny majstersztyk, a do tego urywające dupę efekty specjalne. Ręka do góry komu nie opadła kopara na widok płynnego T1000?

Minęły lata, a ja wciąż nie ogarniam jakim cudem udało się stworzyć takie wizualne dzieło sztuki w 1991 roku? „Terminatora 2” spokojnie można postawić obok dzisiejszych blockbusterów za setki milionów i nie będzie wstydu. Baa w niektórych przypadkach wciąż bije na głowę młodszą konkurencję, która idzie po linii najmniejszego oporu i stawia niemal wyłącznie na CGI. Jednak, co ręczna robota to ręczna robota (najczęściej rzucany tekst przed odpaleniem redtube). Oczywiście mówimy o warstwie wizualnej, bo fabularnie przeważnie nie ma czego porównywać. Niemniej Terminator ma też ciemną stronę, czyli części 3 i 4. O ile „Bunt maszyn” był zwyczajnie chujowy, to „Salvation” okazał się takim gównem, że przeszła mi nawet przez głowę myśl o dożywotnim odbieraniu prawa do wykonywania zawodu każdemu reżyserowi, który choćby przez sekundę pomyślał o zrobieniu kolejnego sequelu. Dość bezczeszczenia tej serii. Jedyny wyjątek stanowi James Cameron, czyli twórca jedynki i dwójki, ale on pewnie do końca życia będzie robił Avatary, więc nie ma tematu. Powinniśmy trzymać się wersji, że powstały dwie części, a resztę kasujemy z historii przeglądarki i kinematografii. Niestety ulubioną melodią Hollywood jest szelest banknotów, a nic tak nie sprzyja trzepaniu hajsu, jak wydojenie znanej franczyzy po raz kolejny, dlatego pewne było, że prędzej czy później ktoś znowu wyciągnie swoje chciwe łapska w kierunku Terminatora. Ten dzień już nadszedł.

Terminator Genisys ssie

Tak jak zakochani czują motylki w brzuchu, tak mnie ściska w dołu od beznadziejnych filmów. To, że Genisys będzie ssał wiedziałem od pierwszego obejrzenia trailera, który nie tylko zdradził niemal wszystkie zwroty akcji i odarł film z elementu zaskoczenia, ale dał też do zrozumienia, że nowy Terminator będzie wyrobem Transformerso-podobnym, skierowanym do gimbusów. Niestety wszystkie moje obawy się sprawdziły. Wyszło nawet gorzej niż myślałem. Kiedy Amerykanie chcą pojechać jakiś film, mówią, że gdyby mogli cofnąć czas, woleliby obejrzeć „Listę Schindlera” obłożeni mokrymi ręcznikami. Dokładnie takie odczucie mam w przypadku „Terminator Genisys”. To była katorga.

Co poszło nie tak?

Wszystko. No dobra Arni był rześki i nawet sensownie wytłumaczyli dlaczego się starzeje, ale co z tego, skoro zepchnęli go na dalszy plan, poświęcając uwagę Sarze Connor i Kyle’owi Reese. Chciałbym przytoczyć chociaż pokrótce fabułę, ale jest tak pogmatwana, że chyba nie jestem w stanie. Powiedzmy, że mamy tu do czynienia z mixem „Powrotu do przyszłości” i „Mody na sukces”. Z „Powrotu” zostały zaczerpnięte podróże w czasie i alternatywne linie wydarzeń. Otóż John Connor wysyła swojego najlepszego żołnierza Kyle’a do roku 1984, aby ochronił Sarę przed Terminatorem i Skynetem. Teoretycznie mamy powtórkę z „Dnia sądu”, jednak po drodze coś się stało i Kyle trafia do alternatywnej linii czasowej, gdzie wszystkie wydarzenia potoczą się inaczej. Później skoczy w czasie jeszcze raz w towarzystwie Sary i wszystko już totalnie się popierdoli. Z kolei z „Mody na sukces” ściągnięty został pomysł na stworzenie toksycznej rodzinki. Powiem tylko, że w pewnym momencie naprzeciwko siebie staną John Connor (czyli syn) i Sara z Kyle’m, czyli rodzice, którzy notabene jeszcze ze sobą nie spółkowali i w dodatku są młodsi od swojego dzieciaka. Gdyby wciąż było mało, dołącza do nich Terminator (Arnold), noszący w filmie ksywkę Papi („tatko”, ale w napisach przetłumaczyli jako „dziadek”). Kiedy widz próbuje to wszystko sobie poukładać w głowie, na ekran wjeżdża scena, w której Kyle spotyka młodszą wersję samego siebie i funduje gadkę, od której nawet najbardziej odporni na suchary dostają migreny. „Trudne sprawy” się chowają. Co tu dużo mówić? Fabuła to jedna wielka tragedia.

Aktorstwo

Emily Clark, czyli Khaleesi z „Gry o Tron” może i jest fajną laską, i daje radę jako matka smoków, ale jako matka Johna Connora wypada blado. Jej postać jest pogodna i przyjazna jakby ścigał ją Wielki Ptak z „Ulicy Sezamkowej” a nie morderczy Terminator. Jeszcze gorszy jest jej ekranowy boyfriend Kyle Reese, grany przez Jaiya Courtneya. Ten typ to taki aktorski Rasiak. Jest tak drewniany, że jedyna rola, do której się nadaje to Groot w „Strażnikach Galaktyki”. Jak widzicie go w obsadzie jakiegoś filmu od razu powinna wam się zapalić czerwona lampka ostrzegawcza. Czego się nie dotknie, zamienia w gniota, patrz „Die Hard 5”, „Zbuntowana” i „Ja, Frankenstein”. Niestety jest też w obsadzie „Suicide Squad”, z którym wiążę spore nadzieje. Miejmy nadzieję, że zginie w pierwszej scenie. Przypieprzyłbym się jeszcze do kolesia grającego Johna Connora, czyli Jasona Clarka, ale ratuje go fakt, że aktor wcielający się w tą postać w „Buncie Maszyn” był tak beznadziejny, że już gorzej wypaść się nie dało. Arniego już wspominałem. Zagrał całkiem nieźle, lepiej niż się spodziewałem. Zdecydowanie najmocniejszym punkt filmu. Szkoda, że było go tak mało.

Akcja

Wbrew pozorom nowy Terminator miał spore szanse, żeby stać się przynajmniej przyzwoitą produkcją. Wystarczyłoby kilka widowiskowych scen walk i nieszablonowych odzywek Arniego. Jednak i w tym aspekcie jest posucha. Co do scen, to żadna nie zapadła mi w pamięć. No chyba, że liczymy tę z żałośnie wklejonym helikopterem. Generalnie film jest schematem, 15 minut gadki i przemieszczania się, po czym następuje 5-minutowe starcie, podczas którego „zły” Terminator dostaję salwę z pistoletu i karabinu. Oczywiście nie robi mu to krzywdy bo jest pieprzoną, samoregenerującą się maszyną, ale ogłusza go to na tyle długo, że Sara i Kyle mogą przez kolejne 15 minut gadać i się przemieszczać. I tak do zajebania. Co do odzywek Arniego, twórcy totalnie położyli lachę. Powtórzone zostały legendarne kwestie z 1 i 2 części i to w najbardziej przewidywalnych momentach. Zero jakiejkolwiek próby zarzucenia czegoś świeżego i oryginalnego. Emocji tyle, co na rybach. Szkoda czasu. Jeśli miałbym ocenić „Genisys” jako indywidualną produkcję daję 5/10, natomiast jeśli to coś chce stać na półce obok jedynki i dwójki, to sorry Winnetou, ale nie tędy droga, 2/10. Zdecydowanie najbardziej niepotrzebny film dekady.