6. piętro, czyli teatr bez napinki

W myśl pewnego hasła reklamowego, „Kultura nie tylko w jogurcie”, postanowiliśmy trochę się odchamić i wbić do teatru, w końcu nie samymi „Starłorsamai” człowiek żyje. Wybór padł na 6. piętro, czyli teatr założony przez Michała Żebrowskiego w 2010 roku i zgodnie z nazwą, usytuowany na szóstym piętrze w Pałacu Kultury.

6. piętro ma dobry flow, nie boję się powiedzieć, że jest obecnie „najgorętszą” warszawską sceną. Od momentu otwarcia, praktycznie zawsze mają wypełnioną salę do ostatniego miejsca, a jeśli chce się zdobyć bilet, trzeba zakręcić się co najmniej miesiąc, jeśli nie dwa, wcześniej. Ich przepis na sukces jest banalnie prosty, zatrudniają pierwszoligowych aktorów, znanych z filmów i seriali, do tego dokładają gościnne występy celebrytów, np. Kuba Wojewódzki w „Zagraj to jeszcze raz sam” tudzież ta blodyna z reklam Play’a w „Bombie w sieci”, którzy dodatkowo podkręcają zainteresowanie i zapewniają darmowe wzmianki w prasie, i wystawiają sztuki, które odniosły już sukces na innych scenach, m.in: dramat Antona Czechowa „Wujaszek Wania”, „Bóg mordu” Yasminy Rezy, „Słoneczni chłopcy” Neila Simona, czy choćby „Central Park West” Woody’ego Allena. Ktoś może stwierdzić, że za bardzo idą w komerchę, ale będzie to klasyczny ból dupy. Wbrew pozorom teatr nie musi być karą i nie widzę sensu chodzenia na pseudointelektualne spektakle „ą” „ę”, których nikt nie łapie i w dodatku męczy się tak bardzo, że w przerwie ma się ochotę zadzwonić na policję i złożyć fejkowe doniesienie o bombie podłożonej w budynku.

 

Bilety do 6. piętra najtańsze nie są, bo startują od 80 zł, ale nie jest to znowu jakaś wielka różnica na tle pozostałych teatrów. Baa bywają i droższe. Niestety, ale „kultura” generalnie nie należy do tanich rzeczy #winaTuska. Różnica jest taka, że u Żebrowskiego nawet „wejściówki” są płatne #hiena. Za siedzenie na schodach płaci się od 50 zł, dlatego nikt nigdy nie widział w 6. piętrze Jarka Kuźniara. Cóż, takie prawo prywaciarza. Pocieszeniem niech będzie fakt, że sala jest na tyle mała, że scenę widać dobrze nawet z najbardziej plebejskich miejsc.

Zdecydowaliśmy się na spektakl „Bóg mordu”. Sztuka sprawdzona, więc bezpieczny wybór. Znam ją z filmu „Rzeź”, Romana „mówiła, że ma skończoną 18-nastkę” Polańskiego, który swego czasu bardzo przypadł mi do gustu (film, nie Roman). Czapki z głów dla Jodie Foster, Kate Winslet, Christopha Waltza i Johna C. Reilly’ego za to, co tam zagrali. Kto nie widział, koniecznie powinien nadrobić. Serio. W „6. piętrowej” interpretacji „Rzezi”, główne role przypadły: Annie Dereszowskiej, Jolancie Fraszyńskiej, Czarkowi Pazurze i Michałowi Żebrowskiem. Byłem cholernie ciekawy jak sobie poradzą z materiałem, który wymaga zagrania chyba wszystkich możliwych stanów emocjonalnych, zwłaszcza Czarek mnie interesował, bo chłop ostatnio podupadł pod względem fejmu #suchar, i gdzie się nie pojawi, tam klapa. Zacznijmy jednak od lekkiego zajawienia fabuły.

„Bóg mordu” to opowieść o dwóch francuskich małżeństwach, które spotykają się w celu spisania oświadczenia o bójce swoich dzieci. Początkowo rozmowa toczy się nad wyraz kulturalnie, nie brakuje uprzejmości w stylu „proszę” i dziękuję”. Obie pary wstępnie zgadzają się, co do tego, że szarpanina między ich podopiecznymi to młodzieńczy wybryk i nie ma sensu za bardzo roztrząsać sprawy, jednak z każdą minutą atmosfera staje się coraz gęstsza, aż w końcu wszyscy bohaterowi zrzucają maski i odkrywają swoje prawdziwe „ja”. Wersja wydarzeń z „to był wypadek” zmienia się na: „Nasz syn został bestialsko napadnięty przez kolegę ze szkoły i uderzony patykiem w twarz, co poskutkowało utratą dwóch zębów” i „Nasz syn był notorycznie obrażany przez kolegę, który ponadto nie chciał go przyjąć do swojej „bandy”, a jako że jest jeszcze dzieckiem, to pod wpływem emocji go zaatakował i uderzył”. Awantura rozrasta się do takich rozmiarów, że małżeństwa nie kłócą się już tylko ze sobą, ale też między sobą, a na światło dzienne wychodzą coraz to nowe „brudy”.

„Bóg mordu” to genialny komedio-dramat, który w zabawny sposób traktuje o wychowaniu, tolerancji i przyzwoitości oraz o „mądrych mężach” i „głupich żonach” ;). Polscy aktorzy poradzili sobie równie dobrze, jak ich zagraniczni koledzy po fachu u Polańskiego. Cezary Pazura w roli bezkonfliktowego Micheala, który jak się później okazuje, z nieukrywaną przyjemnością trolluje żonę, udowodnił, że wciąż potrafi być zabawny. Fraszyńska doskonale przemienia się z ułożonej kobiety w irytującą babę, propsy za przerysowaną gestykulację i arystokratyczną wymowę. Równie dobrze wypada Żebrowski, jako zimny, wyważony prawnik. Crème de la crème to rola Dereszowskiej. Przyznaję, że nigdy nie traktowałem jej poważnie, tymczasem kobita umie w sarkazm, focha i histerię. Zdecydowanie ukradła spektakl. Szacun.

 

Puenta jest taka, że chodzenie do teatru nie boli, no chyba, że patrzymy na stan konta, a 6. piętro i „Bóg mordu” zdecydowanie są godne polecenia. PigOut lubi to i na pewno jeszcze tam zajrzy. Was też zachęcam. Tymczasem wracam do „starłorsów”.