Spectre. Iść czy nie iść?
Długo zastanawiałem się jak zacząć i najbardziej podobała mi się wersja: "nie jestem przesadnym fanem przygód Jamesa Bonda, ale…", jednak ostatecznie uznałem, że nieładnie zaczynać od kłamstwa. Prawda jest taka, że Bond mi wisi i powiewa. Doceniam tę postać jako ikonę popkultury, ale filmy z jego udziałem nigdy specjalnie mnie nie kręciły. Najciekawsza w nich jest otoczka: to jaką będzie jeździł furą, kto zagra czarny charakter i którą laskę wychędoży w najnowszej odsłonie. Samą fabułę można z góry przewidzieć, zawsze jest taka sama. Zawsze! Na 24 epizody, tak szczerze, podobały mi się tylko trzy: "Golden Eye" – bardzo dobry popcorniak + zawadiacki Pierce Brosnan + nasza Izabela Skorupko + Sean Bean jak zwykle ginie, "Goldfinger" – stylowo + Sean Connery jako bezczelny dżentelmen i na pierwszym miejscu "Casino Royal" – dobry, surowy klimat + jedyna część pozbawiona absurdów, no może z wyjątkiem akcji z defibrylatorem w Astonie, ale poza tym nie było schematu, w którym czarny charakter zdradza Jamesowi plan podboju świata, po czym zostawia go z bombą ustawioną na 15 minut i idzie w pizdu. Zawsze mnie mierziło, że badassy nie mają skrupułów, żeby odstrzelić pierwszego lepszego pionka, lub kogoś ze swojej ekipy, a z Bondem urządzają chochole tańce w stylu: ustawię zegar na 5 minut, po upływie tego czasu zacznie przewracać się domino, ostatni klocek uruchomi laser, którego wiązka będzie się powolnie poruszała w górę, aż w końcu po 15 minutach zacznie przecinać agenta 007 na pół, od krocza poczynając. I później to zdziwienie, kiedy okazuje się, że Bond się oswobodził. A gdyby tak napisać scenariusz wychodząc z założenia, że widz swoim IQ przewyższa Amebę? Wiem, wiem za dużo oczekuję. Ok, ponarzekałem, ale muszę przyznać, że mimo tych wszystkich obiekcji, wielotygodniowa kampania marketingowa prowadzona w telewizji, internecie i na bilbordach zrobiła swoje i trochę się na "Spectre" nakręciłem. Naprawdę uwierzyłem, że z tą częścią może być podobnie jak z "Casino Royale" i ponownie polubię się z Bondem. Było ku temu wiele przesłanek. Po pierwsze pożegnanie Daniela Craiga z rolą i ostatni film serii reżyserowany przez Sama Mendesa. Miałem nadzieję, że panowie odejdą z dużym pierdolnięciem. Po drugie budżet. 250 milionów to nie w kij dmuchał, a z tego blisko 40 baniek wydanych na rozwałkę najróżniejszych pojazdów (jeżdżących, pływających i latających). Z taką kasą musiało wyjść widowiskowo. No i po trzecie personalia. Angaż M. Bellucci na jedną z dupeczek James'a i Christoph'a Waltz'a na czarny charakter (kto widział "Bękarty Wojny" ten wie, na co go stać) nie powinien nikogo pozostawić obojętnym. Sprawdźmy jak wyszło?
Spectre. O czym to?
Najnowszy Bond to logiczna kontynuacja wydarzeń pokazanych w "Skyfall". James jest aktualnie persona non grata w MI6, przez co został odsunięty od wszelkich działań operacyjnych, jednak nie przeszkadza mu to urządzić rozpierduchy na własny rachunek. Stara "M" (Judi Dench), która zginęła w poprzedniej części, jakimś cudem dała radę zza grobu przesłać mu wiadomość z namiarami na terrorystę ukrywającego się w Meksyku. Podążając za tym tropem, 007 trafia na najpotężniejszą organizację przestępczą na świecie o tajemniczej nazwie "Spectre", chociaż w pierwszym momencie można pomyśleć, że chodzi o Platformę Obywatelską, bo wszystkie zbiry noszą na palcu sygnet z symbolem ośmiorniczki. Na czele "Spectre" stoi Ewa Kopacz Franz Oberhauser (Christophe Waltz), który jak się później okazuje, jest niczym Krzysztof Jarzyna ze Szczecina, czyli szefem wszystkich szefów, a czarne charaktery z poprzednich craigowskich Bondów były tylko jego podwładnymi. W zasadzie więcej fabuły bez spoilerowania zdradzić nie mogę, ale łatwo się domyślić, że całość akcji zmierza do finałowego pojedynku między 007 a Franzem. Jedak zanim do niego dojdzie, wiele kobiet zostanie nadzianych na bolca, wiele budynków zostanie zrównanych z ziemią i wiele pojazdów ulegnie destrukcji. Konsultanci PZU mają odgórny zakaz sprzedaży autocasco Bondowi.
Spectre. Wrażenia
Zacznijmy od początku, czyli od piosenki otwierającej. Tym razem padło na Sama Smitha, który ze względu na głos kastrata, zebrał ostre cięgi w Internecie. Przyznaję, że przed obejrzeniem filmu miałem w planach zrobić odsłuch, ale jakoś zabrakło czasu i kawałek po raz pierwszy usłyszałem dopiero w kinie. Faktycznie gość brzmi jakby włożył jaja w imadło, ale jak na moje, hejt jest mocno przesadzony. "Skyfall" od Adele to nie był, ale generalnie piosenka bardzo dobrze zgrała się z początkową sekwencją i nie mam do niej większych zastrzeżeń. Jeśli Madonna nie została zlinczowana za kawałek do "Die Another Day" to Sam Smith tym bardziej nie powinien.
Standardowo nie zawiodła scena otwarcia, która w "Spectre" jest o tyle fajniejsza niż w poprzednich częściach, bo została nagrana w jednym ujęciu, coś jak w "Birdmanie", kamera nieprzerwanie podąża za bohaterem. Bardzo w mój gust trafiają zdjęcia i lokalizacje. Film ma szare, zimne kolory kadrów, co dodaje +10 do klimatu, a akcja odbywa się globalnie, więc nie brakuje epickich widoków. Zaczyna się w Meksyku, po czym skacze przez Londyn do Rzymu, zaśnieżonej Austrii, pustynnego Maroka, żeby na koniec ponownie wrócić do ponurego Londynu. Aktorsko jest różnie. Niektórzy czepiają się, że Craig w roli Bonda jest zimny jak ryba. Dla mnie to akurat atut, zwłaszcza kiedy przypomnę sobie śmieszka Rogera Moora (najgorszy). Lubię to jego pozorne wypalenie, brutalność i poprawianie mankietów po ostrym mordobiciu. Doceniam, że w przeciwieństwie do Jasona Bourne'a nie posługuje się zaawansowanym karate, stawiając na uliczny styl walki z użyciem wszystkiego, co nawinie się pod rękę. Walki w "Spectre" są naprawdę spoko, szczególnie ta w pociągu z Dave'm Bautistą. Poza tym dobrze wypadli Ralph Fines jako nowy "M" oraz "Q" i "Moneypenny", których role znacznie się rozrosły w porównaniu ze "Skyfall". Filmowi wychodzi to mocno na plus i daje szereg nowych możliwości na przyszłość. Jedyny minus to telewizyjna reklama smartfonów Sony, przez którą za każdym razem słyszałem w głowie tekst: "Bond tu Moneypenny", kiedy ta pojawiała się na ekranie. Ciekawostka, gdyby tę reklamę przystosować do polskich warunków, szłaby tak: "Borewicz tu Pieniądzegrosiki". Niestety aktorsko rozczarowali mnie Christoph Waltz i Monica Bellucci, czyli osoby po których spodziewałem się najwięcej. Na ich obronę mogę powiedzieć, że największą winę ponosi beznadziejny scenariusz, który ich odpowiednio nie wyeksponował. Waltz pojawia się na ekranie tak krótko, że jego czarny charakter nie miał szans odpowiednio wybrzmieć. Mads Mikkelsen i Javer Barden byli zdecydowanie godniejszymi przeciwnikami Bonda. Jeszcze gorzej jest z Monicą Bellucci. Co tu dużo gadać, twórcy nas wydymali w kwestii jej udziału. Ile to ja się nie naczytałem o jej roli i wpływie na film? W rzeczywistości na ekranie przewija się łącznie może przez 3 minuty i poza rozłożeniem nóg, nic nie wnosi do historii (trafi za to do księgi rekordów Guinnessa jako najstarsza foczka ukłuta przez 007, 51 lat #MILF). Już nawet w reklamie Cisowianki miała większą rolę #gazeze? #perlasz!. Jako ciekawostkę należy wspomnieć, że Bellucci pierwszą propozycję zagrania dziewczyny Bonda dostała 25 lat temu. Z niewiadomych przyczyn odmówiła. W "Spectre" główną rolę kobiecą gra Léa Seydoux (pierwsze słyszę) i to właśnie ona jest najsłabszym ogniwem filmu. Nie przypominam sobie równie beznadziejnej dziewczyny 007. Gościówa jest jakaś niepełnosprawna emocjonalnie, przez co jej rzekomy flirt z Bondem był naciągany jak legginsy na tyłek Grycanki. Zero chemii, zero czegokolwiek, foka po prostu jest mdła jak owsianka, co rodzi dużą niezręczność, kiedy pod koniec filmu bohaterowie składają sobie bardzo poważne deklaracje (facepalm). Wątek miłosny jest naprawdę żenujący i można od niego trafić na oddział onkologii.
Iść czy nie iść?
Byłoby sporą przesadą gdybym napisał – nie iść! Film ma dużo zalet, odpowiada na wiele pytań i spina klamrą wszystkie części od "Casino Royale" począwszy. Jest wszystko czego fani Bonda oczekują – walki, pościgi, wybuchy, foki, Martini i nawet kilka żartów się trafiło. Chociaż trzeba zauważyć, że w gadżetach tym razem spora posucha, James dostaje tylko wybuchający zegarek. W kwestii stylówy Craig przeszedł samego siebie i po seansie ma się ochotę wbić do najbliższej "Vistuli" po nowego graniaka. Niestety są też wady. Historia jest słaba, pełna schematów i momentami ostro przynudza. Jest taka apka "runpee.com", która wskazuje moment w filmie, kiedy można spokojnie iść na siku, nie tracąc nic z fabuły. W Bondzie pierwsze 45 minut jest naprawdę kozackie, po czym akcja zwalnia i na dobre pół godziny zamienia się w maraton męczenia buły. Można w tym czasie iść nie tylko na siku, ale wręcz na dwójeczkę uwzględniającą partyjkę w "Angry Ptaki". Film trwa prawie 3 godziny, z czego bez wyrzutów sumienia można było wyciąć trzy nic nie wznoszące kwadranse. Standardowo nie brakowało absurdów, od których człowiek łapie się za głowę lub uśmiecha z politowaniem – katapultowanie z Astona … bitch, please! Zestawiając plusy i minusy daję 7/10, czyli całkiem nieźle, ale z kina wyszedłem bardziej zmieszany niż wstrząśnięty. Jeśli miałbym ułożyć wszystkie craigowskie Bondy w kolejności, "Spectre" trafiłoby dopiero na 3 miejsce za "Casino Royal" i "Skyfall", ale przed "Quantum of Solace". Mimo dużej sympatii dla Craiga, myślę, że to dobry moment na zmianę aktora. Tylko błagam, nie murzyn, nie rudy z "Homeland" i nie Michael Fassbender, plizz.