Kocham, lubię, szanuję, czyli bliskie mi książki

W ostatnim czasie kilkukrotnie zdarzyło się, że zostałem poproszony o polecenie „jakiejś” książki. Tak się składa, że przeczytałem w życiu kilka pozycji godnych zarekomendowania, ale niestety pamięć mam jak złota rybka i zazwyczaj, kiedy ktoś mnie pyta z zaskoczenia, część tytułów mi ucieka. Wykombinowałem, że najlepszym rozwiązaniem będzie ułożenie moich „naj” książek w jedną playlistę i odsyłanie do niej wszystkich zainteresowanych, co też właśnie czynię. Jedziemy.

 

Kocham

Folwark Zwierzęcy”, George Orwell – ponadczasowa książka, którą przeczytałem dobre kilka razy, jeszcze kilka przesłuchałem w audiobooku, a do tego dorzuciłem ekranizację filmową. Jest absolutnie genialna. Ukazuje mechanizm działania totalitaryzmu na przykładzie zwierząt hodowlanych, które wygnały ludzi i same zaczęły rządzić folwarkiem. Puenta jest taka, że każda rewolucja kończy się tak samo: „zwierzęta w ogrodzie patrzyły to na świnię, to na człowieka, potem znów na świnię i na człowieka, ale nikt już nie mógł się połapać, kto jest kim”. „Folwark zwierzęcy” zdecydowanie powinien być obowiązkową lekturą szkolną. Nie wiem jak jest obecnie, ale za moich czasów nie był.

„Ojciec chrzestny”, Mario Puzo – najlepsza i najsłynniejsza powieść gangsterska ever. Mario Puzo przenosi nas do Nowego Jorku rządzonego przez sycylijskie rodziny mafijne, z Don Vito Corleone na czele, dla których najważniejszymi wartościami są szacunek i lojalność, ale w walce o władzę, wpływy i pieniądze, nie cofają się przed przemocą i brutalnymi morderstwami, a za każdą krzywdę wyrządzoną rodzinie, odpowiadają odwetem. Trzymająca w napięciu fabuła, błyskotliwa narracja, doskonale nakreślone postaci, genialny klimat, koński łeb i cannoli. Pozycja obowiązkowa. Ekranizacja filmowa równie doskonała.

Twórczość Janusza A. Zajdla – tu wyjątkowo autor a nie tytuł, bo wszystko, co napisał jest absolutnie genialne. Trzy rzeczy w życiu są pewne – śmierć, podatki i to, że zacznę molestować ludzi tekstami w stylu „a czytałeś Zajdla?”, kiedy temat zejdzie na książki. Czapki z głów za całokształt, a szczególnie za „Limes inferior”, „Cylinder van Troffa” i „Paradyzję”. Twórczość Zajdla ma dwa oblicza. Pierwsze to historie, które równie błyskotliwie jak u Orwella, ominęły cenzurę i przemyciły krytykę totalitarnych ustrojów politycznych. Drugie to bardzo dobre sci-fi ze wstawkami naukowymi, które są tak ciekawie i przystępnie opisane, że chce się więcej. Nikt nie wytłumaczy Ci tak dobrze, jak Zajdel, czym jest efekt Coriolisa. Gdyby Zajdel uczył mnie fizyki w podstawówce, prawdopodobnie skończyłbym polibudę. Niestety, kiedy poznałem jego twórczość było już po ptokach. Tutaj ukłony w stronę mojego brata, który zagroził, że spuści mi łomot, jeśli nie wezmę na warsztat twórczości pana Janusza. Na jego obronę mogę powiedzieć, że wcześniej próbował po dobroci, ale kiedy zajawił lekko tematykę, nazywałem go nerdem i kazałem się gonić. #młodość #buta #ingorancja #słuchajciestaryszych


„Saga o Wiedźminie”, Andrzej Sapkowski – czy jest na sali ktoś, kto nigdy nie słyszał o Geralcie z Rivii? Pogromcy strzyg, wiwer, endriag, wilkołaków i skurwysynów? O Wiedźminie, który musiał zmierzyć się z własnym przeznaczeniem? Jeśli tak, to jedyną okolicznością łagodzącą jest fakt, że właśnie wybudziłeś się z wieloletniej śpiączki. „Saga o Wiedźminie” to najlepsza rzecz jaka kiedykolwiek została napisana w naszym kraju. Niesamowita przygoda w świecie fantasy, wyraziste postaci, błyskotliwe dialogi, niebanalny humor. Absolutny lider jeśli chodzi o ilość zapisanych cytatów na moim kundlu. Wciąż wierzę, że HBO zrobi kiedyś serial na podstawie sagi, a tymczasem czekamy na film w reżyserii Tomasza Bagińskiego. Pierwszą ekranizację wyrzucamy z pamięci. To było złooooo.


„Lot nad kukułczym gniazdem”, Ken Kesey – klasyka światowej literatury. Niepokorny szuler, dziwkarz i awanturnik, Randle McMurphy, symuluje chorobę psychiczną, aby uniknąć odsiadki w więzieniu. Trafia do wariatkowowa, gdzie ani przez chwilę nie planuje dostosować się do obowiązujących reguł. Buntuje pozostałych pacjentów, co całkowicie paraliżuje pracę placówki zarządzanej przez sadystyczną Siostrę Oddziałową. Postawa McMurpheygo zmienia się dopiero w momencie, kiedy dociera do niego, że wolności odzyska tylko wtedy, gdy personel, któremu tak bardzo zaszedł za skórę, uzna go za wyleczonego. Gdyby nie obawa, że zabrzmi to gejowsko, napisałbym, że „Lot nad kukułczym gniazdem” to wspaniała zajebista opowieść o wolności, buncie i przyjaźni. Tak się złożyło, że przy okazji jest to już kolejna książka z listy, która doczekała się świetnej ekranizacji. Jack Nicholson w roli McMurphey’ego pozamiatał, a Siostra Oddziałowa w wykonaniu Louise Fletcher, to jeden z bardziej pamiętnych czarnych charakterów w historii kina.

„Pan lodowego ogrodu”, Jarosław Grzędowicz – a gdyby tak średniowiecznego rycerza wyposażyć w zdobycze najnowszej techniki? Vuko Drakkainen, pół polak, pół fin, w dodatku wychowany w Chorwacji, zostaje wysłany na planetę Midgaard, gdzie ma odszukać naukowców zaginionych podczas prowadzenia misji badawczej. Midgaard rozwojowo jest na etapie średniowiecza, natomiast Vuko bliżej do Neo z Matriksa. Na ziemi przeszedł specjalne szkolenia bojowe, a gdyby to wciąż nie wystarczało, w głowie ma wszczepionego cyfrala, pasożytniczego grzyba przyspieszającego reakcje organizmu i usprawniającego mózg, czyli jest na większym dopingu niż Lance Armstrong na Tour de France. Szukając badaczy, Vuko wpadnie w niejedno guano i nie raz cyfral uratuje mu dupę. Pomysł i wykonanie rześkie. „Pan lodowego ogrodu” to druga najważniejsza polska saga fantasy i kolejny gotowy materiał na serialowy hit dla HBO.

„Złap mnie jeśli potrafisz”, Frank William Abagnale, Stan Redding – kto widział film z DiCaprio ten wie, o co chodzi. Prawdziwa historia Franka Abagnale’a, który kradł kasę i kantował wielkie korporacje, zanim w ogóle Wilk z Wall Street nauczył się korzystać z nocnika. W dodatku robił to tak kreatywnie i stylowo, że zamiast go potępiać, trzyma się za niego kciuki. Może i nie jest to najwybitniejsza książka ever, ale who cares? Mam do niej słabość, bo zajebiście zazdroszczę Frankowi życiorysu i podziwiam za fantazję, nawet jeśli połowa opisanych wydarzeń to bujda na resorach.

„Dallas ’63”, Stephen King – wielu hejtuje „Dallas” twierdząc, że jest to nieudany eksperyment Kinga z nowym gatunkiem literackich. Cóż, dla mnie to była uczta. Główny bohater korzystając z tajemniczego portalu, cofa się w czasie do roku 1958, gdzie próbuje nie dopuścić do zamachu na prezydenta Johna F. Kennedy’ego. Książka jest gruba jak Grycanka, akcja momentami stoi w miejscu jak ruch na autostradzie A1 w środku lipca, ale klimat jest tak hipnotyzujący, że nie mogłem się oderwać. King świetnie przybliża czytelnikom koloryt Stanów Zjednoczonych z lat ’60 i okoliczności zamachu na Kennedy’go, a do tego mamy motyw podróży w czasie oraz konsekwencje, jakie powstają w przyszłości, gdy „grzebie się” w przeszłości. Lektura cud malina.

„Cykl książek o Haniballu Lecterze”, Thomas Hariss – Thomasa Harissa trzeba szanować, bo jest autorem, który dał światu postać Haniballa Lectera i pośrednio, doskonały film „Milczenie owiec”. Cykl książek o kanibalu – Haniballu pokochałem jeszcze za czasów liceum i do dzisiaj jest dla mnie punktem odniesienia w kategorii „thriller”. Trzymające w napięciu fabuły, mocne postaci i błyskotliwe dialogi. Historia o seryjnym mordercy, który ludzkie mięso popija kieliszkiem Chianti to nie w kij dmuchał. Tak się kuźwa pisze książki, a nie jakieś pierdololo o brokatowych wampirach. Chyba znowu wezmę Harissa na warsztat. Oczywiście odsyłam również do filmów z genialną kreacją Anthony’ego Hopkinsa w roli Haniballa Lectera.

 

Lubię

 
„Gringo wśród dzikich plemion”, Wojciech Cejrowski – Cejrowskiego można nie lubić za bezkompromisowe biczowanie „lewactwa” (można go też za to lubić jeszcze bardziej), ale trzeba mu oddać, że w kwestii publicystyki podróżniczej wymiata. Poza genialnym cyklem dokumentalnym „Boso przez świat”, ma też w CV kilka udanych książek, a wśród nich mój faworyt, „Gringo wśród dzikich plemion”. „Gringo” to niesamowicie lekka w odbiorze, sarkastyczno-ironiczna opowieść o życiu dzikich plemion. Jej siła tkwi w celnym wypunktowaniu różnić w pojmowaniu i odbiorze rzeczywistości przez „białych” i „dzikich”. Absurdy jak w „Misiu”. Nie brakuje też anegdotek, przy których zdarzyło mi się publicznie parsknąć śmiechem #ztm. Ta typowa dla Cejrowskiego nonszalancja w narracji, zdecydowanie do mnie przemawia. Gdyby Cejrowski uczył mnie geografii w podstawówce, dzisiaj pewnie byłbym naczelnym National Geographic.

Ciekawostka: Wiedzieliście, że Cejrowski był mężem Pawlikowskiej? Dopóki Beata siedziała w kuchni, wszystko było cacy. Niestety pozazdrościła Wojtkowi zajebistości i postanowiła, że też napisze książkę. Po drugim rozdziale Cejrowski złożył pozew rozwodowy i dał nogę do Meksyku.

„Zdolny uczeń”, Stephen King – King po raz drugi, ale tym razem w formie opowiadania. Nastolatek odkrywa, że na jego ulicy mieszka hitlerowski zbrodniarz, ukrywający się pod zmienionym nazwiskiem. Nie wydaje go policji, ale „wspólnej tajemnicy” używa do szantażu i zmusza starszego człowieka do dzielenia się wspomnieniami z czasów wojny. Początkowa ciekawość nastolatka przeradza się w niezdrową fascynację nazizmem, a do byłego oficera „SS” wracają demony przeszłości, o których przez lata próbował zapomnieć. Mocna opowieść o utracie empatii i człowieczeństwa, która doczekała się równie udanej ekranizacji, z lekko podrasowanym tytułem, „Uczeń szatana”. W roli emerytowanego SS-mana wystąpił Gandalf, czyli Ian McKellen. Opowiadanie znajdziecie w zbiorze „Cztery pory roku”, który zawiera również „Skazanych na Shawshank”.

 

„Marsjanin”, Andy Weir – historia astronauty, który w wyniku wypadku zostaje sam na Marsie i musi czekać aż 4 lata na pomoc, dysponując przy tym tylko rocznymi zapasami żywności. Przed nim spory problem, czyli przetrwanie nadprogramowych 3 lat. Zalety: bardzo ciekawy pomysł, lekkie pióro, dużo smaczków naukowych podanych w przystępnej formie i nieprzeciętne poczucie humoru. Książka warta polecenia nawet jeśli widziało się film i ma się co do niego mieszane uczucia. Tu i tu dostajemy zupełnie inny klimat. Więcej o książce pisałem tu klik!

„Tortilla flat”, John Steinbeck – nie potrafię wytłumaczyć dlaczego właściwie lubię tę książkę, ale jakimś cudem siedzi mi w głowie, odkąd ją przeczytałem. Opowiada o włóczykiju Dannym i grupce jego przyjaciół, lekkoduchach gardzących pracą, którzy każdy dzień spędzają na leżeniu, zalecaniu się do zamężnych babek i piciu wina lub kombinowaniu jak owe wino zdobyć. Jest to prosta historia o wolności, napisana w bardzo dobrym stylu, z lekkim humorem i „nietypowym” systemem wartości głównych bohaterów. Po prostu lubię.

„Cykl inkwizytorski”, Jacek Piekara – seria książek, w których głównym bohaterem jest Inkwizytor Jego Ekscelencji biskupa Hez-Hezronu, Mordimer Madderdin. W mojej opinii jest to drugi, zaraz po Geralcie z Rivii, najlepszy książkowy bohater ever i właśnie w tej postaci tkwi siła książek. Mordimer uważa się za człowieka gorliwej wiary i gorącego serca, Sługę Bożego, Młot na czarownice i Miecz w rękach Aniołów. Jest człowiekiem inteligentnym, sprytnym, sumiennie wykonującym swoje obowiązki i pozornie skromnym, ale kiedy nikt nie patrzy, kupczy i mataczy lepiej niż polscy politycy, z tą różnicą, że do wszystkiego potrafi dopowiedzieć dobre wytłumaczenie. Fabularnie seria przeżywa wzloty i upadki, ale pod względem dialogów i niekonwencjonalnych rozwiązań kolejnych śledztw Mordimera, nie ma sobie równych. Polecam również w audiobooku.

„Kłamca”, Jakub Ćwiek – lektura łatwa, lekka i przyjemna, w której autor pełnymi garściami czerpie z popkultury, mitów i religii, a następnie wszystkie te składniki wrzuca do blendera, doprawia sarkastycznym humorem i miksuje jakby był pieprzonym Davidem Guettą. Głównym bohaterem jest Loki (tak, brat Thora), patron oszustów i zdrajców, który przypomina trochę „Młode wilki” z „Killerów dwóch”, czyli jak trzeba to wymusi okup, ściągnie haracz i jebnie ze łba, ale głównie wykonuje brudną robotę dla aniołów, wkraczając do akcji, kiedy trzeba odstrzelić jakiegoś poganina. Dobry humor, lekkie pióro i fajna zabawa konwencją. Idealna do czytania w autobusie.

„Gra Endera”, Orson Scott Card – jedna z najlepszy książek ever w gatunku sci-fi, o czym może świadczyć wiele prestiżowych nagród. Akcja rozgrywa się w odległej przyszłości. Nad Ziemią wisi wizja zagłady z powodu wojny prowadzonej z obcą cywilizacją (robali). Jedyną nadzieją dla ludzkości jest Ender, młody, nieprzeciętnie inteligentny chłopiec, który przechodzi specjalistyczne szkolenie, aby pokierować ziemskimi siłami w decydującym starciu z kosmicznymi robalami. Wiem, wiem, z opisu zapowiada się większy kicz niż „Power Rangers”, ale to tylko złudzenie. Książka wymiata i przy okazji jest jak Shrek i cebula – ma warstwy, w których ukrytych jest wiele smaczków. „Ender” doczekał się tez ekranizacji filmowej z Harrisonem Fordem w jeden z ról, ale dupy nie urywa. Książka znacznie lepsza.

„Millenium”, Stieg Larsson – kultowa trylogia, która ostatnio została wzbogacona o czwartą cześć, napisaną przez autora „z drugiego tłoczenia”. Ja odnoszę się tylko do oryginalnych trzech tomów. Na wstępie muszę powiedzieć, że średnio jaram się skandynawskimi kryminałami, jak dla mnie wszystkie są identyczne, ale „Millenium” to naprawdę kawał solidnej lektury. Żeby zbudować taką intrygę, tyle powiązań i zwrotów akcji, trzeba (było) mieć łeb jak sklep. Nie podejmuję się nawet zajawienia fabuły, bo wątków jest tak dużo, że nie skończyłbym do jutra. Po prostu lektura do brania w ciemno. Jest tajemnica, śmierć, szantaże, przemoc fizyczna, molestowanie, ataki hackerskie, śledztwo, brudny szmal, służby wywiadowcze, trójkąty i cycki. Jest wszystko.

 

„Pieśń lodu i ognia”, George’a R.R. Martin – kultowa saga, której serialowa ekranizacja, „Gra o tron”, podbiła miliony serc na całym świecie, a w Polsce to już w ogóle pozamiatała. Podobno zajmujemy drugie miejsce na świecie pod względem piracenia tego tytułu #całeżyciedrugi. „Pieśń lodu i ognia” to epicka opowieść o królach, rycerzach, kurwach i złodziejach, przepełniona brutalnymi morderstwami, pikantnymi orgiami, politycznymi szachami, ostrymi jak brzytwa dialogami i nagłymi zwrotami akcji. Bohaterów są dziesiątki, ale nie warto się do nich zbytnio przywiązywać, bo George Martin prędzej czy później i tak wszystkich uśmierci. Saga długo była w dziale „kocham”, ale niestety zaliczyła spadek do „lubię”, kiedy gdzieś w okolicach 6 tomu straciła impet i zaczęła ostro męczyć bułę, mimo to wciąż zasługuje na rekomendację.

Steve Jobs, Walter Isaacson – nie jestem fanem Apple, chociaż nie można powiedzieć, że nie próbowałem. Miałem kiedyś iPhone’a, ale ten zamknięty system tak mnie wkurwiał, że prawie wyrzuciłem go przez okno, z resztą to samo przerabiam, kiedy próbuję zdziałać coś na Madzi Macu. Nie, po prostu to nie moja bajka. Mimo to, biografię Jobsa uważam za najlepszą, jaką kiedykolwiek czytałem. Jej siłą jest fakt, że poza chronologicznym przytoczeniem kolejnych losów, doskonale rysuje przed czytelnikiem charakter szaleństwo Jobsa. Nie jest to laurka, wręcz przeciwnie, w większości czytamy o jego ciemnej stronie. Naprawdę kawał solidnej lektury o nietuzinkowym człowieku, który poza stworzeniem beznadziejnego sprzętu #trolololo, dołożył cegiełkę do cudownego projektu, jakim bez wątpienia jest Pixar. Za to szacun.

 

Szanuję


„Nie tylko w Ravensbruck”, Michał Piotrowski – teraz lecę nepotyzmem jak „członek” PSL-u, bo tak się składa, że książka jest autorstwa mojego śp. wujka, ale ani trochę nie umniejsza to jej wartości historycznej. W czasie II wojny światowej wujek brał udział w obronie Warszawy, a po kapitulacji dołączył do ruchu oporu. W wieku 17 lat został aresztowany przez gestapo, które odesłało go pierwszym warszawskim transportem do KL Auschwitz. Stamtąd przenoszono go kolejno do obozów w Neuengamme, Ravensbruck i Sachenhausen. 2 maja 1945 roku został wyzwolony przez wojska amerykańskie. Książka jest zbiorem wstrząsających wspomnień z lat spędzonych w obozach koncentracyjnych. Mocny materiał.

„Czytadła” Dana Browna – seria książek, gdzie głównym bohaterem jest historyk Robert Langdon, który w każdej części obowiązkowo musi się wpierdolić w sam środeczek spisku masonów i iluminatów (bo to dwie różne drużyny, prawda?). Lektury Dana Browna z jednej strony są naiwne i przepełnione bullshitem, ale równocześnie mega wciągające i lekkie w odbiorze. Czyta się jednym tchem i trzeba je docenić za szczegółowy research historyczny (zawsze sprawdzam w necie, czy mnie nie wkręca). Nie jest to pisarskie mistrzostwo świata, ale doskonale się sprawdza jako chwila oddechu między kolejnymi tysiąc+ stronicowymi knigami fantasy. Nic mniej, nic więcej. BTW: Dan Brown stworzył postać bladego popaprańca zanim stało się to modne #Edward

„Ja, Ozzy”, Ozzy Osbourne, Chris Ayres – (auto)biografia wokalisty kultowego Black Sabath, ikony i legendy rocka. W środku mnóstwo tzw. „mięcha” i zabawnych anegdotek. Ozzy, że tak powiem, nie pierdoli się w tańcu i wykłada na ławę wszystko, co ma. Są opisy orgii z fankami, okoliczności słynnego odgryzienia głowy nietoperza, ekscesy narkotykowe i kulisy powstawania jego największych hiciorów. Biografia kompletna. Jedna z lepszych jakie w życiu czytałem i autentycznie zabawna.

„Czytadła” Johna Grishama – nie wiem czemu, ale mam słabość do powieści prawniczych spod pióra Grishama. Sprawa tym bardziej dziwna, bo jak przeczyta się jedną to tak, jakby przeczytało się wszystkie. Zazwyczaj jego fabuły sprowadzają się do walki między biednym prawnikiem z małej kancelarii a zastępem rekinów adwokatury reprezentujących bogatą korporację. Z góry wiadomo jaki będzie finał, ale i tak przyjemnie się to czyta. Jeśli trafiłaby mi się jakaś niespodziewana podróż i miałbym na szybko kupić książkę na dworcu, celowałbym właśnie w Grishama i to bez sprawdzania okładkowych rekomendacji, bo tam i tak znalazłbym tylko tekst „najlepsza powieść Grishama od czasów Firmy”. Grisham to literacki pewniak, który mimo iż przewidywalny, nie schodzi poniżej pewnego poziomu. Być może moja sympatia wynika też z dużej ilości bardzo dobrych filmów, które powstały na bazie jego książek, m.in. „Firma”, „Klient”, „Raport Pelikana” i „Czas Zabijania”.

 

„Chemia śmierci”, Simon Beckett – pierwsza i zarazem jedyna cześć sagi o przygodach antropologa sądowego, Davida Huntera, która wykracza poziomem poza przeciętność. Fabuła niczym w „Ojcu Mateuszu”, czyli akcja rozgrywa się w małej, zabitej dechami pipidówie, ale za to trup ściele się gęsto, jakby był to co najmniej Nowy Jork. Książkowa policja okazuje się równie bezradna jak ta z naszych ulic, więc w akcje rozpaczy, o pomoc w śledztwie zwraca się właśnie do doktora Huntera, który godzi się dopiero, kiedy porwana zostaje jego znajoma. Elementem odróżniającym „Chemię śmierci” od miliona innych książek w tym stylu, jest bardzo udane przybliżenie codziennej pracy antropologa sądowego (książka była wcześniej niż serial „Kości”), dużo smaczków i intryga, która nie pozwala przerwać lektury zanim nie dowiemy się, kto zabił. Niestety kolejne tomy to już nie ta liga. Mordercę odgadywałem w połowie fabuły.

 

„Sejf”, Tomasz Sekielski – podobnie jak sam autor, książka okazała się duuuużą …… niespodzianką. Ostatnio rozmawialiśmy o niej z kumplem i zgodziliśmy się, co do tego, że Sekielskiemu nie udało się stworzyć postaci, które zapadłyby w pamięć i za które trzyma się kciuki, ale sam pomysł miał przedni i wykreowany świat też daje radę. Fajnie, że książkowe lokalizacje mają odniesienie w rzeczywistości. Wydaje się, że próbował stworzyć polskie „Millenium” i faktycznie mamy grubą intrygę złożoną z kilku wątków, które ostatecznie połączą się w jedną całość, ale z każdym kolejnym tomem, wszystko coraz bardziej się rozjeżdża i zaczyna pękać w szwach. Mimo to, pierwszy tom wspominam dobrze, utkwił mi w pamięci. Smaczkiem jest, że niektórzy bohaterowi są wyraźnie wzorowani na prawdziwych osobach z naszej sceny dziennikarsko-politycznej i nietrudno zgadać, o kogo chodzi.

„Kowal. Prawdziwa historia” / „Szamo”, Krzysztof Stanowski – dwie książki w jednym punkcie, bo raz, łączy je ten sam autor i dwa, są bardzo podobne, opowiadają o karierach emerytowanych piłkarzy, w zasadzie zlały mi się w jedną całość. W świecie poważnej literatury są trochę jak „Ona tańczy dla mnie” w muzyce, ale biorę to na klatę. Szanuję je, bo dały mi kilka chwil rozrywki i odmóżdżenia. Stanowski ma bardzo dobre pióro, umie wyciągnąć od piłkarzy średnio interesującą anegdotkę i opisać ją w taki sposób, że ciężko nie parsknąć śmiechem. Poza tym można sporo się dowiedzieć o kulisach polskiego sportu. Naprawdę dużo „mięcha”. Wyliczanki po nazwisku, kto się upił, kto się sprzedał, kto przekręcił. Kika godzin relaksującej rozrywki.