Hobbit: Bitwa Pięciu Armii, „dwójka” zamiast trójki
Peter Jackson pewnego ranka wstał, ubrał swój ulubiony, różowy szlafroczek z kolekcji "Hello Kitty" i wsunął na stopy wygodne, żółte bambosze w kształcie słoników. Po krótkim drapaniu się po dupie, zwyczajowo pomagającym z rana zebrać myśli, poczłapał do komody, na której trzymał misternie zdobioną, rustykalną szkatułkę. Powolutku uniósł wieczko i zmrużył oczy porażone nagłym blaskiem doskonałości bijącym z wnętrza skrzyneczki. Patrzył na swój dotychczasowy, inspirowany twórczością Tolkiena dorobek. Pięć pereł w koronie X muzy. Pięć obrazów, które zdefiniowały na nowo filmowe fantasy i wypisały się złotymi literami w historii kina. Ponad piętnaście godzin kinematograficznego arcydzieła, wspaniałej, zapierającej dech w umięśnionej klacie, epickiej, uniwersalnej, ponadczasowej opowieści. Rzesze wiernych fanów, miliony oddanych umysłów nieprzerwanie skandujących "one Peter Jackson to rule them all". Niezliczone pary oczu oglądające te wspaniałe dzieła wielokrotnie, zawsze i wszędzie, nawet na TVN choć przyjęło się w społeczeństwie, że oglądać TVN to gorzej niż puścić głośnego bąka w windzie. O właśnie tak wybitnych filmach tu mówimy.
Peter Jackson uśmiechnął się pod nosem. Miał już pomysł na opus magnum, ostateczne dzieło będące zwieńczeniem długiej przygody z J.R.R i wisienką na torcie dla wszystkich miłośników gatunku. Niespieszne otworzył okno i wziął głęboki wdech. Pierwsze promienie słońca leniwie rozlewały się po posadzce, a delikatne podmuchy wiatru świszczące w szczelinach framugi niosły znany wszystkim elfi szept:
I amar prestar sen… The world is changed. Han mathon ne nen,
han mathon ne chae… I feel it in the water, I feel it in the earth, I smell it
in the air. Much that once was is lost, for none now live who remember it.
Sławny reżyser podwinął poły szlafroczka, przyjął pozycję narciarza… i brutalnie sfajdał się do szkatułki jak wirujący śmigiełkowatym ogonkiem hipopotam z "National Geographic" znaczący swoje terytorium. X muza już zawsze będzie marszczyć mordkę przy zakładaniu korony…
Stało się. Piekło zamarzło, planety krążące wokół słońca nagle stanęły dęba a Xbox One stał się lepszy niż Playstation 4. Niewyobrażalne się stało. Najnowszy "Hobbit" to najdelikatniej mówiąc policzek dla wszystkich fanów Śródziemia żeby nie powiedzieć sterta parującego łajna wydalona przez samego Morgotha w ostatniej sekundzie przed eksmisją z Ardy. Wciąż nie mogę uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. To nie jest halucynacja od niskiego poziomu cukru we krwi. To nie jest szok fiskalny po otrzymaniu mandatu za przepalona żarówkę w aucie i to nie jest śpiączka pokarmowa po niedzielnym obiedzie u babci. Nerwowe szczypanie się w mosznę nie pomoże. To nie sen, to rzeczywistość rozdzierająca serce, skrzecząca jak Nazgul i nie pozostawiająca złudzeń.
Jak pamiętamy z poprzedniej części, krasnoludy co prawda wbiły do Ereboru lecz przy okazji rozlały trochę mleczka. To rozlane mleczko w postaci wkurwionego Smauga będą musieli wypić mieszkańcy leżącego nieopodal Lake-town, gdyż właśnie tam smok leci odreagować swój wewnętrzny niepokój. Film zaczyna się pięknie. Wysokiej jakości cyfrowy smok majestatycznie płynący po nocnym niebie. Poniżej prześliczne, rozświetlone miasto wyrosłe pośrodku jeziora i spanikowany plebs przeczuwający już, że gówno lada chwila wpadnie w wentylator. Pierwszy nawrót Smauga i napalm ze smoczego pyska radośnie otula wiochę gorejącym kocykiem. Nic nie zapowiada katastrofy. Uczta dla oczu, uczta dla uszu. Do perfekcji brakowało tylko by spanikowany plebs krzyczał "ale przecież jesteśmy zieloną wyspą". Niestety ta wizualnie atrakcyjna scena nie trwa długo. Smok niesiony nadmiernym entuzjazmem i przesadną wiarą we własne kompetencje zaczyna gadać. Popełnia klasyczny filmowy błąd, naciera się publicznie własnym jestestwem zamiast kończyć to co zaczął. Leszek Miller powiedziałby, że ten smok w ogóle nie ma zadatków na prawdziwego mężczyznę.
W chwili gdy zwłoki Smauga dotykają podłoża czar pryska jak jogurt w oczy po gwałtownym szarpnięciu wieczka. Reszta filmu to… chaos, niezrozumiałe miotanie się obsady po ekranie, dialogowe konwulsje, agonalne dłużyzny, niskobudżetowa narracja, telenowelowe chwyty, bazarowa pretensjonalność, absurdy i inne hipokampojeby. Sam podtytuł już jest nieporozumieniem. "Bitwa Pięciu Armii". Pięciu armii, my ass! Patrząc przez palce jak GUS przy szacowaniu średniej krajowej doliczyłem się od biedy trzech i pół armii. Orki, krasnoludy, elfy i garstka wystraszonych gołodupców z Lake-town, których nazwać armią to jak nazwać strażnika miejskiego komandosem Delta Force. Jeśli ktoś liczy orły jako armię to jest niespełna rozumu. Ale dobrze, niech będzie trzy i pół armii, z taką ilością też da się pracować. Zaakceptowałbym nawet dwie armie gdyby tylko Thorin "Dębowa Tarcza" pozostał tym starym, dobrym Thorinem "Dębową Tarczą" znanym z poprzednich części. Thorin z "Bitwy Pięciu Armii" ze względu na żenująco słaby scenariusz został poważnie poharatany dialogowo i behawioralnie. Być może jest to najdramatyczniejsza, niekorzystna transformacja bohatera trylogii od czasu gdy gdzieś między pierwszą a drugą częścią "Matriksa" Morfeuszowi wszyto operacyjnie kołek od miotły w dupę czyniąc z niego zwykłego, napuszonego buraka. Choroba psychiczna krasnoludzkiego wodza jest przedstawiona w sposób nieudolny i męczący, te dialogi są jak sól wysypywana na świeże rany. Momentami jest niebezpiecznie blisko odcinka "Kropki nad i". Miotasz się na fotelu jak świeżo złowiony dorsz w mimowolnym, tak zwanym "co oni pierdolą"-odruchu. Na szczęście krasnolud po zdającej się nie mieć końca wydumanej walce z własnym pierdolcem w końcu bierze się w garść i zaczyna wykonywać jakieś bardziej skoordynowane ruchy. Pojawia się iskierka nadziei. Kojąca myśl, że to wszystko było tylko smutnym wypadkiem przy pracy, że scenarzysta forsę wziął potem zaczął pić i wyszło jak wyszło. Że już za chwilę będziemy świadkami niesamowitego spektaklu i przeżyjemy batalistyczny orgazm. Oto trzy i pół armii zebrało się pod Samotną Górą i jest gotowych by rozegrać tytułową bitwę. Lada moment oddziały ruszą do walki a plac boju spłynie posoką. Pamiętamy "Dwie Wieże", pamiętamy "Powrót Króla". Sceny bitewne to żółteczko filmowych adaptacji Tolkiena w wykonaniu Petera Jacksona. Cremè de la cremè. To nie może pójść źle, nie przy tym doświadczeniu reżysera, nie przy tych charakteryzatorach i kostiumologach, nie przy tej klasie operatorach kamery i montażystach…
Długo szukałem słów w pełni oddających moje rozczarowanie tym co zobaczyłem. Przepraszam najmocniej, ale jestem zmuszony użyć tych magicznych dwóch słów. Kurwa mać. Kurwa mać co się stało nieszczęsny Jacksonie boćkany w wiewiórczą szpareczkę? Da fuq happened? Zacząłeś płacić składki ZUS i postradałeś zmysły? Jak to możliwe, że po bitwie w Helmowym Jarze i bitwie na Polach Pelennoru wykonałeś taki regres? Gdzie te ślicznie ucharakteryzowane kostropate mordki orków? Gdzie ten build-up, to przygotowanie do bitwy? Gdzie przedstawienie uczestników, pokazanie ich nerwowego wyczekiwania? Gdzie te epickie przemowy przed bitwą i widok żołnierzy żyłujących swoje morale pod sufit? Nie ma. K… nie ma! Ktoś komu najwyraźniej coś gwałtownie wykoleiło się we łbie uznał, że po co dbać o ten cały kosztowny, batalistyczny sznyt skoro można się ludziom złajdaczyć na oczy tanim CGI. Zamiast dopracowanych bitew będących unowocześnionym, duchowym spadkobiercą starć z "Braveheart" mamy pokaz żałosnych kopiuj/wklej ludzików bez tożsamości, bez osobowości i bez jakichkolwiek emocji odznaczających istoty chociaż próbujące uchodzić za żywe. Zgraja komputerowych poczwarek wykonujących paralityczne ruchy uchwycone prawdopodobnie na zestawie do motion capture znalezionym w kinder jajku. Całość okraszona dzikim montażem, jakby wykonanym przez małpę po lobotomii naćpaną klejem do tapet. Kamera lata jak kurczak z urżniętym łbem pogłębiając chaos. W pewnym momencie nie wiadomo kto wygrywa, kto przegrywa, czy gołodupce z Lake-town dostają łomot czy spuszczają orkom wpierdol. Po prostu nie wiadomo. Na deser nagle z bezkształtnej żybury CGI wyskakują krasnoludy na kozach. Nie wyjaśniono skąd się kurwa wzięły te kozy i kiedy krasnoludy na nie wsiadły. Widz zostaje postawiony przed faktem dokonanym. Kozy są i biegną w pizdu przed siebie wprowadzając dodatkowy zamęt.
Nie ma sensu omawiać wszystkich śmierdzących spleśniałą rurą elementów tego filmu. Tytułowa bitwa w zasadzie okazała się gwoździem do trumny tej produkcji. Nie ma sensu odnosić się do finałowego pojedynku Thorina z bladym orkiem gdyż ta żenująca przepychanka dwóch niezrównoważonych kretynów rozbija duszę w drobny mak. Nie mogę wypowiedzieć się na temat wątku pt. "Tauriel i Kili" gdyż musiałbym wtedy powiedzieć, że wątek pt. "Ligia i Winicjusz" z "Quo Vadis" okazuje się nie być najżałośniejszym tego typu wątkiem w dziejach. Nie jestem jeszcze na to gotowy. Do tego sposób w jaki Kili odchodzi do krainy wiecznych łowów jest równie groteskowy co zgon Hanki Mostowiak podstępnie zdjętej przez gang kartonów-asasynów. Szkoda słów, szkoda marnowania klawiatury na wystukiwanie nienawistnych kurew i innego epistolarnego rynsztoka. Naprawdę lepiej będzie jeśli tabu skryje wiele oscylujących wokół tego obrazu tematów. Jest mi po prostu bardzo przykro. Tak przykro jakby mi drugi raz opierdolili konto OFE do czysta. Z rozpaczy mam ochotę rozpieprzyć kilka elementów wyposażenia lokalu. FU Peter Jackson! FU pod poły szlafroczka. Gdybym był złym człowiekiem życzyłbym ci abyś upuścił sobie żelazko na stopę.