„Wybrzeże Szpiegów” Tess Gerittsen

Ocena Pigouta:

Dziś premierę ma nowa książka Tess Gerittsen, którą objąłem PigOutowym patronatem, a co za tym idzie, miałem okazję czytać ją już jakiś czas temu, więc wiem co i jak.

Ale zacznę od tego, że jest to mój powrót po latach do twórczości Gerritsen. Poprzednim razem, gdy miałem ją na warsztacie, była specem od thrillerów medycznych. Szczególnie pamiętam taki jeden, w którym mordercą był chirurg, co już samo w sobie jest straszne na maxa, tymczasem Tess postanowiła jeszcze bardziej dodać do pieca i ten chirurg przed dokonaniem mordu, wycinał swoim ofiarom macice. I nagle klauny przestały być straszne. Przynajmniej nie tak straszne, jak służba zdrowia.

No i Tess przez lata pisała te thrillery medyczne, w czym osiągnęła czarny pas i wszyscy myśleliśmy, że będzie robiła to do końca świata i jeden dzień dłużej, tymczasem suprajsik i jej najnowsza książką to zupełnie inna bajka. Nosi tytuł „Wybrzeże szpiegów” i rozpoczyna nowy cykl -> „Martini klub”.

Plot fabularny jest następujący. Maggie Bird przed laty była wysoce wyspecjalizowaną agentką CIA i wiele terenowych misji wykonała dla Wuja Sama, ale po tym jak jednak akcja na Malcie, skończyła się jebitną wtopą, postanowiła rzucić papierami. Na emeryturę wybrała sobie małą, spokojną pipidówkę w stanie Maine, gdzie hoduje kury oraz spija Martini w miejscowym klubie książkowym. Tak sobie powolutku żyje, aż tu 16 lat po tej nieudanej akcji, dopada ją przeszłość. Ot wraca do domu ze spotkania z zaprzyjaźnionymi emerytami i pod chatą zastaje policję…. oraz zwłoki, które ktoś porzucił na jej ganku.

Z zaufanych źródeł w CIA, dowiaduje się, że miał miejsce atak hakerski, podczas którego skradziono raporty z tej nieudanej akcji i ktoś po kolei eliminuje agentów biorących w niej udział. Nie wiemy kim jest mściciel, ale nie ma wątpliwości, że Maggie musi to rozgryźć, jeśli nie chce skończyć w czarnym worze. Równocześnie miejscowa policjantka zaczyna drążyć temat zwłok porzuconych na ganku, co z kolei może zdekonspirować jej przykrywkowe-emeryckie życie. Generalnie jak się babeczka nie obróci, zawsze anus.

Tess jest starą wyjadaczką i wie, jak rozgrywać takie fabuły, żeby cały czas podtrzymywać zainteresowanie czytelnika. Ot najpierw zdradza nam jaka jest stawka, a później zaczyna przeplatać dwa plany czasowe – teraźniejszość oraz retrospekcje z przeszłości, w których Maggie powolutku opowiada nam swoje story. Działa to bardzo dobrze, bo cały czas historia progressuje, ale wciąż brakuje nam puzzli, żeby ułożyć obrazek w całość. A że bardzo chcemy wiedzieć „Kto, dlaczego i co 16 lat temu poszło nie tak”, to wpadamy w klasyczną pułapkę -> „Dobra, jeszcze jeden rozdział pyknę”.

Na tym etapie musicie jeszcze wiedzieć, że emeryci, z którymi Maggie spotyka się na Martini w klubie książkowym, to również byli pracownicy CIA, przez co w wielu zagranicznych recenzjach „Wybrzeże szpiegów” zestawiane jest „Z czwartkowym klubem zbrodni” Richarda Osmana, bo tu i tu dziadki mają kryminalne rozkminki. Cóż w mojej opinii jest to totalnie chybione porównania, bo to są inne kategorie wiekowe emerytów (ci z Wybrzeża mają raptem po 60 lat, tymczasem u Osmana są już jedną nogą w trumnie), inne skille oraz inny ciężar śledztw. Zdecydowanie lepszym punktem odniesienia jest film „Red” z Brucem Willisem, Hellen Mirren i Johnem Malkovichem, czyli też dobra rekomendacja.

Dodatkowy smaczek dochodzi po przeczytaniu posłowia, w którym Tess opowiada, że przeprowadziła się niedawno na wioskę i okazało się, że na tej wiosce jest skupisko emerytowanych pracowników rządowych, którzy na pytanie -> „A czym konkretnie się zajmowałeś?”, odpowiadają „To ściśle tajne, jakbym ci powiedział, musiałbym cię zabić”. I tak urodził się pomysł na „Wybrzeże Szpiegów”. Podobne story do Wojciech Chmielarz – pisarz, który pojechał kiedyś na wakacje do Chorwacji, ale nie potrafił po prostu popluskać się w morzu i pić Karlovacko, nope, musiał przekuć to w książkę -> boom, „Za granicą”. Kocham percepcję pisarzy. Każda scena z życia, to potencjalna inspiracja.

W każdym razie „Wybrzeże szpiegów” śmiało. Co prawda nie ma wycinania macic, ale też jest fajnie.