„Dzieci lwa” Marcin Meller

Ocena Pigouta:

Dwa lata temu Marcin Meller wydał książkę „Czerwona ziemia”. Było to dość zaskakujące zagranie, wszak autor do tej pory zajmował się reportażami, reckami i publicystyką, a tu boom, wejście na rynek sensacyjno-przygodowy. I trzeba nadmienić, że było to wejście bardzo udane, bo i Excelek sprzedażowy się zgadzał i recki bardzo pochlebne. Sam zresztą chwaliłem, bo dostałem więcej niż oczekiwałem. Taki sukces aż się prosi o powtórzenie, więc here we go -> pojawiła się kontynuacja „Dzieci lwa”.

I tu się zaczyna pole do dyskusji pt. „Czego oczekujemy po dalszym ciągu książki, która nam siadła?”. Przypomnę tylko, że w „Czerwonej ziemi” poznaliśmy Wiktora Tilszera, uznanego reportera, który zajmuje się tematami potrafiącymi zdmuchnąć z planszy grube ryby. I poznajmy go w momencie, kiedy musi ruszyć do Afryki na poszukiwania syna, bo ten syn nie daje znaku już od dłuższego czasu. Wiktor czuje w kościach, że mogło stać się coś złego i szybciorem próbuje uruchomić stare znajomości, aby pomogli namierzyć pierworodnego, jednak Afryka nie jest kontynentem, na którym takie rzeczy można załatwić zdalnie. Nope, tu trzeba odpalić tryb Liama Neesona z „Uprowadzonej”, czyli wsiąść w samolot i zorganizować poszukiwania na własną rękę (i na własną rękę skorumpować kilka osób). I tak też czyni Wiktor, nie mając pojęcia, że wraz z postawieniem stopy na czerwonej ziemi, upomną się o niego echa wydarzeń, w których uczestniczył 25 lat temu.

Była to książka dynamiczna, zbudowana na mixie akcji, romansu i z konkretnym wsadem reporterskim, bo naprawdę sporo można było się dowiedzieć o Afryce (Marcin Meller kiedyś pracował jako korespondent, a przed pisaniem tej powieści, wrócił do Afryki na reasearch, więc sprawdzone info).

Wracam do pytania – czego oczekiwać po kontynuacji takiej książki? Bo przyznam się, że podświadomie założyłem, że czeka mnie kolejna historia rozgrywana na afrykańskiej ziemi i na szybkim tempie. Zresztą tytuł i barwy okładki dodatkowo mnie w tym przeświadczeniu umocniły, aczkolwiek przyznaje, że nie oglądałem okładki pod lupą. Nope, powierzchowne wrażenie.

No i okazało się, że moje założenia są błędne, a czekanie kiedy Tilszer w końcu ruszy do Afryki i zastanawianie się jak w ogóle Meller chce to zawiązać fabularnie, bo na ten moment jest bardzo, bardzo daleko od takiego stanu rzeczy, nie mają większego sensu.

„Dzieci lwa” to książka, która wrzuca czytelnika w zupełnie inne rejony niż się spodziewał, bazując na „Czerwonej ziemi”, bo ostatecznie trafimy do Gruzji, ale oferuje też znacznie wolniejsze tempo. Tym razem Wiktor Tilszer staje się bohaterem skandalu. Ot do mediów wypływa nagranie, sugerujące że lata temu przyczynił się do śmierci swojego przyjaciela, znanego fotografa. Klip sprawia, że jego kariera momentalnie się kończy i na nic zdają się tłumaczenia, że filmik jest zmanipulowany. Jedyne co mu pozostaje, to ruszyć do Gruzji i odnaleźć oryginale nagranie, aby udowodnić, że upubliczniony fragment został wyciągnięty z kontekstu. Od tego momentu książka prowadzi nas po dwóch liniach czasowy. Przeszłości, w której poznajemy jaką drogę przeszedł Tilszer, aby zostać reporterem oraz teraźniejszość, czyli śledzimy jakie kroki podejmuje Wiktor, aby ugasić pożar medialny.

Bez przedłużania powiem, że czuję się trochę oszukany, bo zakładałem, że kupuje bilet na afrykańskie safari, tymczasem to był trik, żeby wywieźć mnie bez pytania do Gruzji, ALE. Ale to nie jest zła książka. To jest dobra książka, tylko że oferująca zupełnie inne emocje niż poprzedniczka i w trakcie lektury trzeba szybko się przestawić.

Na ten przykład w tej ścieżce narracyjnej z przeszłości jest sporo o klimacie panującym w Polsce w latach 90′, o pracy reporterskiej i o Gruzji. Wiemy, że to się pokrywa z życiorysem Marcina Mellera, więc chyba możemy założyć, że przemyca tu dużo własnych doświadczeń i ponownie prawdy reporterskiej. Do tego dostajemy sporo humoru. Dialogi wypełnione są szyderami, rołstami i wbijaniem szpilek, jest jurność, brawura (ocierająca się o głupotę), przyjaźń… a później jest wojna, smutek, strata. Żyćko.

I żeby to spuentować do głowy przychodzi mi następująca analogia. Otóż legenda głosi, że na lotnisku w Salzburgu jest taki specjalny pokój, w którym mogą w spokoju wypłakać się osoby, które chciały lecieć do Australii, ale walnęły się przy bookowaniu biletów i przez pomyłkę kupiły lot do Austrii. W pierwszym odruchu wiadomość, że nie zobaczą kangurów i misiów koala potrafi przytłoczyć, wiadomo, ale po chwili dociera do nich, że sznycle, tort sachera i Alpy też są w pytkę i tu nadal da się wygrać. Tak samo jest z „Dziećmi Lwa”. Trafiamy w inne miejsce niż oczekiwaliśmy, ale nadal da się wygrać.