Marcin Meller „Czerwona Ziemia”
Czy autor, który ma na koncie kilka książek, może mieć status debiutanta? Owszem. Mniej więcej taki kejs mamy w przypadku Marcin Meller, który już kilka rzeczy wydał w wersji papierowej, aczkolwiek były to felietony, wywiady, reportaże, czyli rzeczy, w których dziennikarze czują się całkiem nieźle, tymczasem jego najnowsza książka, „Czerwona ziemia”, to pełnometrażowa powieść, czyli debiut w zupełnie nowej kategorii. I przy okazji skok wiary a’la Assassin’s Creed, wszak co innego pisać heheszkowo-rołstujące felietony i krzepkie recenzje, a co innego popełnić fabułę (wiem, bo siedzę w felietonach i fabuła mi się marzy, ale jestem za cienki Bolek).
Plot „Czerwonej ziemi” leci tak -> Mamy rok 2020. Wiktor Tilszer jest uznanym reporterem i ma na redakcyjnym stole mega sensacyjny materiał, który po publikacji prawdopodobnie zmiecie z planszy kilka grubych ryb… jednak pracę nad dziennikarskim śledztwem przerywa wiadomość, a w zasadzie brak wiadomości od syna, Marcina Tilszera. Chłopak podróżował po Afryce, robiąc podobna trasę, jak jego ojciec ćwierć wieku temu, wtem nagle urywa się z nim kontakt. Wiktor czuje w kościach, że stało się coś złego i szybciorem próbuje uruchomić stare znajomości, aby pomogli namierzyć syna, jednak Afryka nie jest kontynentem, na którym takie rzeczy można załatwić zdalnie. Nope, tu trzeba odpalić tryb Liama Neesona z „Uprowadzonej”, czyli wsiąść w samolot i zorganizować poszukiwania na własną rękę (i na własną rękę skorumpować kilka osób). I tak też czyni Wiktor, nie mając pojęcia, że wraz z postawieniem stopy na czerwonej ziemi, upomną się o niego echa wydarzeń, w których uczestniczył 25 lat temu.
Książkę wczoraj skończyłem i bez przedłużania mogę powiedzieć, że jest to debiut z kategorii „udane”. Bardzo przyjemnie upłynęła mi niedziela na lekturze. Według okładki „Czerwona ziemia” klasyfikuje się jako thriller, aczkolwiek dla mnie jest to bardziej mix sensacyjniaka, przygodówki i romansu. Jest akcja, dobre tempo i złamane serduszka, a do tego dochodzą elementy solidnego reportażu, bo w środku znajdziecie naprawdę sporo mięcha na temat Afryki. Czyta się świetnie i na spokojnie możecie brać na warsztat #BezpiecznaOpcja, ALE. Ale chciałbym dorzucić jeszcze dwa słowa o bekstejdżu powstawania „Czerwonej ziemi” i etyce pracy Marcina Mellera, bo z tą wiedzą, książka jest jeszcze lepsza.
Fakt nr 1 -> „Czerwona ziemia” nie jest książką, którą Marcin Meller musiał napisać, bo wisiała nad nim umowa z wydawnictwem, dedlajny, etc. i coś do druku dać musiał. Nope, jest to historia, która zakiełkowała mu w głowie niemal dekadę temu i przez kolejne lata dojrzewała wraz z nim. Lubię kiedy rynek działa w takiej kolejności -> najpierw story, a o resztę będziemy martwić się później.
Fakt nr 2. „Czerwona Ziemia” jest książką, w której elementy fikcyjne przecinają się z prawdziwymi doświadczaniem Marcina. Podobnie jak główny bohater, miał w swoim życiu afrykański epizod, gdzie pracował w roli korespondenta i na własne oczy widział (niektóre) rzeczy i przemierzał (niektóre) szlaki, o których pisze -> czyli to nie są fantazje od czapy
Fakt nr 3. Autorowi bardzo zależało, żeby zrobić to dobrze, w związku z czym zanim usiadł do pisania, jeszcze raz wrócił do Afryki, czyli risercz na pełnej. Z kolei z tego, co wyczytałem u niego na fejsie, w fazie pisania był troszkę chimeryczny i zamykał się na mazurskim odludzi, żeby mieć święty spokój podczas pracy, ALE równolegle miał też pressing, bo w tym czasie małżonka wzięła na siebie wszystkie przyziemne sprawy i byłby przypał, gdyby wrócił z tych Mazur i powiedział: „Sorka, ale nie miałem weny, więc przez dwa tygodnie grałem na PlayStation i bingowałem Netflixa”. Nope musiał wrócić ze sztosowym materiałem, albo… W każdym razie na Pudelku nie pisali o rozwodzie, więc traktuje to jako okejkę od Anna Dziewit Meller
Fakt nr 4. Surówkę „Czerwonej ziemi” podsyłał do zaopiniowania zaprzyjaźnionym pisarzom, z dopiskiem „Zrołstuj mnie”… i tutaj zgaduję, że otrzymał w feedbacku kilka cennych uwag, co wyszło książce tylko na plus.
I te wszystkie elementy zrobiły robotę. Jest serducho w tej historii i ja to czułem. Skok wiary wylądowany z telemarkiem #props.
Klasycznie zostawiam link do wersji papierowej -> https://tiny.pl/9bdjq