Steve Jobs. Iść czy nie iść?
To, że Steve Jobs był ciekawą osobowością nie podlega dyskusji. I nie ma tu znaczenia czy jesteś fanem czy hejterem Apple, był i już. Zaczynał od montowania kompów w przydomowym garażu, a skończył jako prezes największej i najbogatszej firmy technologicznej świata, po drodze maczając jeszcze palce w Pixarze. Weź to powtórz! Gdyby nie on, możliwe, że nigdy nie powstałoby „Toy Story”, „Gdzie jest Nemo?” i wiele innych kozackich animacji, a smartfony, nawet te konkurencyjnych firm, nie wyglądałyby tak jak wyglądają. Za to mu dzięki. Zdania za to są podzielone, co do tego czy zasługiwał na miano geniusza. Niektórzy twierdzą, że był manipulantem, który wykorzystywał talenty i pomysły innych, a później podpisywał własnym nazwiskiem. Osobiście, mimo że nie należę do sekty zajaranych logiem „jabłka”, uważam go za geniusza. Jeśli ktoś potrafi sprawić, że setki tysięcy dorosłych, poważnych ludzi rozbija namioty pod salonami Apple i w spartańskich warunkach koczuje kilka dni w oczekiwaniu na możliwość (bo nie mówione, że to się uda) kupna sprzętu po mocno zawyżonej cenie, na który bez specjalnego oprogramowania nie da się nawet wrzucić empetrójki na zasadzie kopiuj-wklej i w dodatku mają z tego radochę, to uwierzcie mi na słowo, taki ktoś zasługuje żeby nazwać go geniuszem. W Hollywood najwidoczniej mają na ten temat podobne zdanie, bo w przeciągu dwóch lat doczekaliśmy się aż dwóch podejść do ekranizacji biografii Jobsa. Pierwsza była, jakby to ująć, żeby nikogo nie obrazić ….. hmmm ……… z dupy. Jedyne, co miała dobre to charakteryzacja Ashtona Kutchera, który faktycznie był bardzo podobny do Steve’a. Resztę lepiej przemilczeć. Aktualnie na kinowych ekranach możemy zobaczyć podejście numer dwa. Tym razem zapowiadało się znacznie lepiej. Za kamerą stanął Danny Boyle, który w CV ma już kilka uznanych tytułów, m.in. „Trainspotting”, „Niebiańską plażę” i „Slumdoga”. Scenariusz napisał też nie byle kto, bo Aaron Sorkin, czyli twórca skryptu do życiorysu Marka Cukierberga, „The Social Network”, a w roli głównej wystąpił, po raz pięćdziesiąty w tym roku, Michael Fassbender. Na drugim planie asystują mu Kate Winslet, Seth Roger i Jeff Daniels. No nie powiem, nazwiska dobrze rokowały.
Z czym to się je?
Film biograficzny w teorii powinien być produkcją, która opowiada historię głównego bohatera. O jego początkach, wzlotach, upadkach, punktach zwrotnych i schyłku. Twórcy „Steve’a Jobsa” odrzucili taki schemat i ugryźli temat nietypowo. Zamiast stosować klasyczny wstęp, rozwinięcie i zakończenie, zaczęli gdzieś w środku kariery Jobsa i skończyli opowieść, kiedy w rzeczywistości zaczynał się jej najciekawszy etap. Serio. Jeśli doszły was słuchy, że Jobs był zajebistym oratorem i urządzał prezentacje jak nikt inny, i liczycie, że zobaczycie to w filmie to się rozczarujecie. Nie będzie też o fazie projektowania produktów, pracy w zespole, o epizodzie w Pixarze, ani o iPod’ach, iPhone’ach i iPad’ach. Co w takim razie będzie? Rozmowy. Bardzo dużo rozmów, z których wyłoni nam się wiele twarzy Jobsa. Jobs błyskotliwy wizjoner, Jobs chorobliwy perfekcjonista, Jobs oderwany od rzeczywistości, Jobs megaloman, Jobs despota, Jobs tyran, Jobs pozbawiony empatii i Jobs beznadziejny ojciec, który przemienia się w Jobsa ojca roku. Dosłownie „50 twarzy Jobsa”. Scenariusz zbudowany jest w iście teatralny stylu i składa z trzech aktów rozgrywanych w ściśle wyznaczonych przestrzeniach. Każda etiuda to kilkuminutowa scena z życia Jobsa, poprzedzająca ważną premierę. Kolejno są to:
Akt I – Coupertino, 1984 rok. Premiera Macintosh’a
Akt II – San Francisco, 1988 rok. Premiera NeXT
Akt III – San Francisco, 1998 rok. Premiera iMac’a
Twórcy najwidoczniej uznali, że te trzy wydarzenia miały kluczowy wpływ na jego życie i odbył wtedy przełomowe dla siebie, córki i współpracowników rozmowy. W rzeczywistości są to trzy takie same rozmowy, z tymi samymi ludźmi, prowadzące do tych samych wniosków. W każdej ze scen Kate Winslet gania za Jobsem i przypomina o rozpoczynającej się za kilka minut premierze oraz poucza go, żeby był dobry dla córki. Za każdym razem napada na niego Seth Roger grający Steve’a Wozniaka i żąda żeby na prezentacji pochwalił inżynierów komputera Apple II, i za każdym razem w odpowiedzi słyszy, że ma się gonić. I w końcu, za każdym razem pojawia się córka i udowadnia, że Jobs sieje patologię jakby był wyciągnięty z losowego odcinka „Trudnych spraw”. Jedynie postać Jeffa Danielsa zmienia się dynamicznie. W pierwszym akcie jest prezesem Pepsi, którego Jobs nakłania do przejścia do Apple słynnym już cytatem: „chcesz do końca życia sprzedawać słodzoną wodę, czy może wolisz zmieniać świat? W II akcie, już jako prezes Apple wpada w konflikt z Jobsem i doprowadza do jego usunięcia z firmy. I w końcu w akcie nr 3 role się odwracają i to Jeff zostaje usunięty z Apple, a Jobs powraca w roli zbawiciela.
Jak wyszło?
Na poziomie aktorskim film jest genialny. Fassbender, w przeciwieństwie do Kutchera, gra zajebiście, idealnie oddając manierę i sposób bycia Jobsa, ale nie jest za to podobny fizycznie. No cóż, najwidoczniej coś za coś. Mimo, że jestem już trochę uczulony na Fassbendera, bo ostatnio nie ma filmu bez jego udziału, trzeba przyznać, że warsztat to on ma. W internecie wszyscy wieszczą, że zagrał oscarowo i jedynym konkurentem dla Fassbendera – Jobsa będzie Fassbender – Makbet (premiera 27 listopada). Tak jeszcze na marginesie dodam, że Fassbender zapytany jak przygotowywał się do roli, odpowiedział, że dokładnie analizował grę Ashtona Kutchera i w domyśle można sobie dopowiedzieć „żeby nie popełnić tych samych błędów”. Dobra szpila nie jest zła 😉 Równie rześko wypada Kate Winslet, która kradnie film za każdym razem, kiedy tylko pojawia się na ekranie. Kate gra Joannę Hoffman, czyli jedyną kobietę w zespole tworzącym Macintosh’a, a w przyszłość prawą rekę Jobsa. Ciekawostką jest, że prywatnie Joanna to córka polskiego reżysera, Jerzego Hoffmana, tego od „Ogniem i Mieczem”. Założę się, że nie mieliście o tym pojęcia. W końcu skąd mogliście wiedzieć, skoro telewizja woli lansować „Żony Hollywood”, czyli program o polkach, które słynną tylko z tego, z góry przepraszam za francuski, że dobrze dały dupy w USA i nawet się nie zająkną o babce, która zrobiła realną karierę i jakby nie patrzeć, zapisała się w historii. Sam też dowiedziałem się o niej dopiero z filmu, a biografia Jobsa wcale nie jest mi obca. Gorzej za to oceniam konwencję, czyli opowiedzenie historii bazując praktycznie na samych dialogach. O ile rozmowa z pierwszego aktu był iście tarantinowska – bardzo wciągająca i angażująca, to ta w scence nr 2 zaczyna już trochę przynudzać, a finałowa wręcz męczy. Ile można wałkować te same tematy? To trochę jakby nakręcić film o Maradonie, oparty wyłącznie na rozmowach w szatni przed najważniejszymi meczami, bez żadnych ujęć z boiska. Pozostaje spory niedosyt. Podsumowując, film jest bardzo dobry, jeśli potraktujemy go jako dramat o trudnej relacji ojca i córki, średni jeśli czytałeś/czytałaś biografię Jobsa i chciałeś/aś zobaczyć ją w wersji filmowej (zobaczysz malutki wycinek) i słaby dla osób, które jakimś cudem totalnie nie są zaznajomione z historią założyciela Apple i początkach Doliny Krzemowej. Dla nich będzie to film o kolesiu, który łazi i wkurwia wszystkich dookoła. Nie połapią się za bardzo w sytuacji i raczej nie wniesie niczego do ich życia. Produkcję uważam za odrobinę lepszą od tej z Ashtonem, ale daje tylko 6 na 10, bo po pierwsze – ostro się wynudziłem i po drugie – poza charakterem Jobsa interesują mnie jeszcze kulisy Apple i faza powstawania produktów, które wstrząsnęły światem. Niestety, ale tego nie dostałem. Z wiedzą, którą mam teraz, do kina bym nie poszedł, seans na DVD byłby wystarczający. Zdaję sobie jednak sprawę, że aktualnie trwa wielki boom na Fassbendera i za sam jego udział, wiele osób doda produkcji +50 do zajebistości, po czym stwierdzi, że film był genialny i wysmakowany, a Ci co krytykują to prostaki…… czyli ja.
BTW. Jest jeszcze jeden smaczek. Otóż chodzą plotki, ze film powstawał przy błogosławieństwie Apple. Jeśli to prawda, rada nadzorcza „Jabłka” musiała złapac niezłą zwiechę po premierze. W jednej z ostatnich scen, Jobs hejtuje sprzęt, który Apple stworzyło podczas jego wygnania z firmy. Chodzi o palmtop Newton. Jobs nazwał go śmieciem i krytykował, bo do obsługi niezbędny był stylus/rysik. Uważał, że człowiek ma 10 naturalnych i zarazem najlepszych stylusów. Taka przenośnia, chodziło o palce, które według niego są dokładniejsze i trudniej je zgubić. I cały skecz polega na tym, że w tym roku, kilka tygodni przed premierą filmu, Apple nie tylko wypuściło iPad’a za stylusem, ale za tego stylusa zażyczyło sobie 99 dolców extra :D. Słyszycie ten dźwięk? To Jobs przewraca się w grobie.