Mission Impossible Fallout- Iść czy nie iść?
Już w piątek do kin wchodzi kolejna odsłona Mission Impossible, a wraz z nią, na ekrany wraca mój ulubiony scjentolog – Tomek Cruise. Jeśli dobrze liczę, będzie to już 6 raz, kiedy agent Jason Ethan Hunt podejmie się misji ratowania świata… czyli ma całkiem srogi zapie#dol, niemal jak John McClane. A wiecie ile minęło od premiery pierwszej części? 22 lata! Jup, Tomek Cruise był wtedy zaledwie rok starszy niż ja teraz, urząd premiera sprawował Włodzimierz Cimoszewicz, Adam Małysz wygrywał właśnie swój pierwszy konkurs w skokach, Wisława Szymborska odbierała Nobla, Polsat startował z programem Disco Polo Live, WOŚP grał czwarty finał, a na rynku debiutowała Era GSM, czyli dzisiejszy T-mobile. Szmat czasu, tymczasem Tomek prawie w ogóle się nie zestarzał. Nope, z lica wciąż świeżynka niczym Krzychu Ibisz. Jednak co ważniejsze, seria Mission Impossible również trzyma się godnie i nadal nie daje się filmowej demencji, która już dawno dopadła Szklaną Pułapkę i Jasona Bourne’a . Wiem, bo już oglądałem.
Generalnie moje uczucia do Mission Impossible są faliczne (nie mylić z fallusem). Pierwszej części byłem ultra fanem -> ta scena kiedy Tomek wisi na linie kilka centymetrów nad ziemią, a z czoła spływa mu kropla potu, która może włączyć alarm <3, drugiej dzisiaj już nie szanuję aż tak bardzo, ale kiedy debiutowała w kinach, byłem nią absolutnie zajarany -> wspinaczka po skałach w scenie otwierającej, wybuchające okulary, maski i syntezatory mowy, pojedynek na motorach i do tego Metallica i Limp Bizkit w soundtracku, no jak nie kochać? Przy trójce jakoś mi przeszło i już nawet nie za bardzo kojarzę, o co w ogóle w niej chodziło, czyli parabola w dół. Uczucia odżyły przy czwórce i kultowej wspinaczce Tomka po Burj Khalifa, po czym znowu przestałem oddzwaniać i piątki nie obejrzałem do dzisiaj. W zasadzie myślałem, że to będzie już stan permanentny, wtem kilkanaście tygodni temu, zobaczyłem pierwsze fotki z planu szóstej części, następnie dotarły do mnie plotki, że Tomek Cruise chciał zagrać wszystkie sceny kaskaderskie sam i podczas jednej spieprzył się z budynku, skręcając przy okazji kostkę i doprowadzając do wstrzymania zdjęć na 8 tygodni. A jeszcze później ujrzałem zdjęcie Henrego Cavilla (Superman) z wąsem i to był właśnie ten moment, kiedy coś mi się przestawiło w głowie, i z wypiekami na twarzy zacząłem wyczekiwać premiery… a w zasadzie przedpremiery (nawet nie macie pojęcia ile musiałem wysłać maili z ofertą oddania się, w zamian za wejściówkę na pokaz dziennikarski. Spoiler: Dużo. Spoiler 2: Udało się, dostałem).
Mission Impossible Fallout- o czym to?
Jak zwykle Tomek dostaje misję niemożliwą, w której musi powstrzymać terrorystów przed stworzeniem bomby atomowej i wysadzeniem świata. Smaczek jest taki, że tym razem terrorystami są ex agenci, czyli swego czasu ziomki Tomka. Tomek standardowo podejmuje się zadania, chociaż wyjątkowo nie sam, bo wbrew jego woli, przydzielają mu partnera w osobie Henrego Cavilla. Później robi się już tak zawile, że nie jestem w stanie wam tego sensownie streścić. Skupmy się raczej na kwestii, czy warto sobie zawracać głowę Falloutem i iść do kina?
Mission Impossible Fallout- Iść czy nie iść?
Otóż warto. Dostałem dokładnie to, na co czekałem, czyli 2,5 godziny wypełnione rozwałką i niespodziewanymi zwrotami akcji. Było wszystko to, co tygrysy lubią najbardziej – pościgi, bójki, strzelaniny, wybuchające helikoptery, rozbrajanie bomby z tykającym zegarem i oczywiście maski i syntezatory mowy. Aaaa i Tomek jak zwykle biegnie sprintem przez miasto. Wiadomix, że taka scena musiała się znaleźć. Do tego widowiskowe zdjęcia Paryża, Londynu i zimowego Kaszmiru, który tak naprawdę jest Nową Zelandią i Norwegią.
Pod względem wizualnym, nowy MI to majstersztyk, zwłaszcza w sekwencjach skoku ze spadochronem i mordobicia w męskim szalecie. Niezły jest też scenariusz, który kręci widzem, jak Rafał Brzozowski kołem fortuny. Od pewnego momentu za cholerę nie wiadomo, kto jest dobry, a kto zły, ani czy Tomkowi właśnie posypał się cały plan, czy może jednak to jeden z jego elementów. Spoko jest też pod względem aktorskim. Wiadomo, że to „tylko” blockbuster i na kreację a’la Adrien Brody w „Pianiście” nie ma co liczyć, a jednak na ekipę złożoną z Tomka Cruisa, Simona Pegga i Vinga Rhamesa zawsze przyjemnie popatrzeć. W Falloucie dodatkowo wspierają ich Alec Baldwin (jak wino, im starszy tym lepszy) oraz wcześniej wspomniany Henry Cavill, który udowadnia, że jednak coś tam zagrać potrafi, a drewniany Superman to wina słabego scenariusza i nieudolności producentów z DC Comics. No i to epickie wąsisko <3
To teraz z innej mańki, czy MI: Fallout ma jakieś minusy? Jup, jest bezdennie absurdalny, żeby nie powiedzieć głupi. Ale, ale, to nie jest ten rodzaj filmu, który powoduje, że bijesz się z otwartej w czoło, mrucząc pod nosem: „Japrdl, ale żenada”. Nope, to jest ten sam poziom przegięcia, który notorycznie serwuje seria „Szybkich i Wściekłych”. Wiesz, że to bzdura, ale i tak z uśmiechem bierzesz to na klatę, bo w wykonaniu akurat tej konkretnej ekipy, wypada to całkiem uroczo i sympatycznie. Tak więc MI:Fallout wad nie ma. W kategorii filmów, przy których wyłączasz mózg i chcesz, żeby po prostu Cię rozerwały, 8/10. Ten sam poziom funu, co przy Ghost Protocol. Jak dla mnie Tomek uczciwie zapracował na każdego dolca z gaży i śmiało może ratować świat po raz siódmy.