Pitbull. Niebezpieczne kobiety – iść czy nie iść?
Powiedzcie szczerze, przyszliście tu po pozytywną reckę i potwierdzenie, że rezerwacja biletów na weekendowy seans to wasz najlepszy pomysł ever, co nie? Czy istnieje, choć cień szansy na to, że uda mi się odwieść was od tego planu? Śmiem wątpić, w końcu trailer urywa dupę, a na poprzedniej części uśmialiście się jak norki – te heheszki z Oświecińskiego i kanapki z ogórkiem Mai Ostaszewskiej – normalnie boki zrywać. Do tego dziewczyny mogły zawiesić oko na klacie Stramowskiego, a fani oryginalnego Pitbulla ponownie zobaczyli w akcji Gebelsa, Igora i Barszczyka, plus w gratisie dostali Bogusława Lindę, jako gangstera, czyli w roli, do której został stworzony, a nie kuźwa wycieranie się jako gosposia Małgorzaty Foremniak w jakimś podrzędnym polsatowskim shitcomie. To wszystkie rzeczy to przepis na hit. Przyznaję, ja też byłem zauroczony „Nowymi porządkami” i nawet broniłem przed zarzutami, że za mało w nich akcji i „policyjnego brudu”, a za dużo kręcenia beki. Pisałem, że może faktycznie proporcje za bardzo wychylały się w stronę komedii, ale ogólnie film się broni, a do tego ma niesamowity potencjał, aby w kolejnych częściach złapać odpowiedni balans i stać się pełnoprawnym „Pitbullem”. Jak to się mówi, pierwsze śliwki robaczywki. A co gdybym wam powiedział, że „Niebezpieczne kobiety” biorą do buzi zasysają? Że wszystkie złe rzeczy z poprzedniej części, nie tylko nie zostały wyeliminowane, ale wręcz zwielokrotnione? Bo niestety tak jest.
Fabuła
Fabuła to pierwszy problem tego filmu, a mianowicie to, że jej tutaj nie ma. „Niebezpieczne kobiety” to zlepek kilkunastu chaotycznie zmontowanych wątków, które nie prowadzą do żadnego konkretnego finału. Vega wprowadził od cholery postaci i ewidentnie zabrakło mu czasu, żeby każdą sensownie przedstawić. Narracja wygląda jak na „Na Wspólnej”, gdzie scenarzysta poświęca 5 minut Igorowi, po czym przeskakuje do Romana Hoffera, ale tylko na chwilę, bo w kolejce czekają jeszcze dramy Jabłczyńskiej i Wierzbickiej (shame on me, że w ogólę kojarzę, kto tam występuje). Nowy „Pitbull” to taki sam paździerz, tyle że akcja skacze od Stromowskiego i Ostaszewskiej do Fabijańskiego, a po chwili do Żmijewskiego, Grabowskiego, Kulig, Dereszowskiej, Cieleckiej, aż w końcu dociera do Bachledy Synuś Curuś. No i oczywiście do Oświęciśskiego, jak mogłem zapomnieć? Każda postać dostaje na ekranie tylko kilkanaście minut, więc nie spodziewajcie się cudów. Ich genezę i motywację poznacie tylko po łebkach, a w niektórych przypadkach stwierdzicie, że obecność danej postaci jest kompletnie z dupy, bo koniec końców nie wnosi niczego do historii, która i tak trzyma się już tylko na słowo honoru. Sytuację dodatkowo utrudniają niezbyt precyzyjnie zarysowane skoki w czasie, przez co czasami nie wiadomo, czy akcja toczy się tu i teraz, czy może to jedna z retrospekcji.
Zarzut nr 2 to fatalny balans między zabawą w policjantów i złodziei a kręceniem beki. Oczekiwałem, że tym razem szala przechyli się w stronę kryminału, tymczasem 80% filmu to żarciki. W dodatku niskich lotów. Owszem kilka razy się zaśmiałem, ale w głównej mierze humor budowany jest na wulgarach. Ostaszewska nie wypowiedziała ani jednej kwestii, która nie zawierałaby słowa „kurwa” albo „zajebiście”, a często bluzg był jedynym, co miała do zaoferowania. Chociaż nie wiem, czy powienienem się czepiać, bo kino prawie posikało się ze śmiechu (to samo było na „Lejdis”). Niemal każda scena to szukanie okazji do zrobienia skeczu i to takiego rodem z Abstrachujów. Przykładowo wątek z Oświecinskim mógłby latać po youtubie jako osobny filmik i być zatytułowany „Co mówią karki?”, a ten z Ostaszewską „Co robią blachary?”. Co z akcją zapytacie? Cóż, jest z nią trochę jak z orzeszkami arachidowymi w dowolnej szamce – film zawiera jej śladowe ilości. Niby mamy czarny charakter w osobie Fabijańskiego, który trochę rozrabia, ale w zasadzie nikt go za to nie ściga. Majami w tej części gra tylko epizod, a jego sceny ograniczają się do heheszkowych dialogów z Ostaszewską, Gebelsa jest jeszcze mniej, z kolei kobiety policjantki głównie zajmują się interwencjami w patologicznych domach, gdzie mężowie katują żony, przez co nikt się za bardzo Fabijańskim nie przejmuje. Generalnie każdy sobie rzepkę skrobie.
Aktorstwo
W „Niebezpiecznych kobietach” dostajemy cały wysyp znanych nazwisk i raczej nikt tu nie zawodzi. Z drugiej strony nikt też nie porywa i bynajmniej nie jest to spowodowane brakami warsztatowymi, a przeładowaniem wątków i postaci – brak czasu na rozwinięcie skrzydeł. Wiem, że podpadnę teraz wielu osobom, ale najsłabiej wypadają Oświecinski, Ostaszewska (niestety) i Stromowski. Pierwsza dwójka już nie zaskakuje, po prostu Vega wziął to, co sprawdziło się w pierwszej części i próbował wycisnąć na maksa, tyle że tym razem zabrakło flow. Gołym okiem widać, że jest to robione na siłę. Z kolei Stromowski został zepchnięty na margines i okazało się, że jeśli pozbawi się go scen, w których zarzuca policyjnym slangiem tudzież nie do końca zgodnie z prawem przesłuchuje gangusów, to chłopaczyna nie ma już zbyt wiele do zaoferowania. Nie wykorzystano również potencjału Żmijewskiego, który dostał jedną z bardziej bezpłciowych ról ever. Szkoda, bo już kiedyś w „Psach” udowodnił, że potrafi zagrać nielada skurwiela. Dobrze rokował za to Fabijański – zimny, oszczędny w słowa typ, który na początku groził i masakrował, ale w pewnym momencie zaczął słaniać się na nogach i męczyć bułę recytowaniem Szopenhauera. Jego słaba kondycja teoretycznie wynika z cukrzycy, zresztą od niej ma ksywkę „Cukier”, ale zagrał to, jakby był heroinistą na ostatniej prostej. Foczki wypadły przyzwoicie, ale bez większych fajerwerków.
Jakieś pozytywy?
Na plus mogę zaliczyć co najwyżej pojedyncze sceny i stronę wizualną, bo trzeba przyznać, że pod względem realizacji „Pitbull” stoi na bardzo wysokim poziomie. Obraz przefiltrowany jak w hollywoodzkich produkcjach, fajne zdjęcia przeplatane ujęciami z drona, niebrzydkie wnętrza, super bryki i niezły soundtrack. Szkoda tylko, że montaż spieprzony.
Podsumowując
Ogólnie jestem wkurwiony na Vege, bo spierdolił coś, czego teoretycznie spierdolić się nie dało. Po pierwszej części wydawało się niemal pewne, że nowego „Pitbulla” od przejścia do klasyki polskiego kina, dzieli tylko delikatne dokręcenie śruby w kwestii gangsterskiego klimatu, tymczasem ta łysa parówa poszła w heheszkowe podśmiechujki dla gimbusów. Film skończył się w takim momencie, że część trzecia jest oczywista, ale ja już teraz mówię: Pierdolę, nie idę! I żaden rześko skręcony trailer nic tu nie zmieni. Ewidentnie dokonał wyboru, w którą stronę będzie rozwijał serię i niestety wybrał źle. Ja wysiadam. „Niebezpiecznym kobietom” daję 5/10, czyli znacznie poniżej oczekiwań. Prawdopodbnie wiele z was nie będzie aż tak surowa i całkiem możliwe, że ten humor trafi do was na tyle, że przymkniecie oko na braki fabularne, mimo to nie podejmuję się rekomendacji. Co prawda my byliśmy za vouchery z korpo, ale wychwyciłem, że standardowy bilet w Multikinie kosztował 39 zł. 39 zł i to w czwartek! To jest jakiś kosmos. Nie ma bata, żebym polecił wam pójście za taką cenę. Robicie to na własną odpowiedzialność.
P.S. Wykorzystując okazję chciałbym przesłać wielkie, murzyńskie HWDP w stronę Multikina, za dojebanie 38 minut reklam (liczyłem). Weszliśmy o 19, wyszliśmy o 22. Bite 3 godziny, czyli czas, w którym mógłbym obejrzeć reżyserską wersję „Władcy Pierścieni”. Dołóżcie do tego ceny biletów, a nikogo nie powinno dziwić dlaczego piractwo ma się lepiej niż kiedykolwiek.