Czerwone Maki
- Tytuł:Czerwone Maki
- Autorzy:
- Gatunek:
Od tygodnia w kinach grane są „Czerwone Maki” i od tygodnia zbieram się z recką, ale ciągle przekładam to na później. Prawda jest tak, że nie mam serca zjechać tego filmu po bandzie, bo rozumiem zamysł i on na moje oko miał szanse powodzenia, ALE. Ale to co finalnie wyszło, nie daje mi argumentów, żeby delegować was do kina.
To może powiem o dwóch największych bolączkach.
Bolączka nr 1 to absolutnie fatalny wątek miłosny, który jest motywem przewodnim filmu i jest z odwłoka. Główny bohater, Jędrek Zahorski, to fikcyjna postać, która miota się po ekranie i w zasadzie tylko drażni. Nie dość, że ugania się za taką jedną pielęgniarką, która lofcia innego, aczkolwiek cały czas trzyma Jędrka we friendzonie i co jakiś czas szczuje, żeby uganiał się dalej, to jeszcze Jędrek co chwile kogoś zaczepia i zadaje pytanie, czy w ogóle jest sens walczyć pod tym Monte Cassino? Wszak człowiek życie może stracić, a i tak pewnie wszystko na marne.
Wyobrażam sobie, że mieliśmy tu dostać zagrywkę, jak w Pearl Harbor, czyli ważny moment w historii owszem jest, ale na pierwszym planie dramat jednostki, na podobieństwo trójkąta Ben Affleck – Kate Beckinsale – Josh Hartnett. Jeśli nie szanujecie „Pearl Harbor”, to po „Czerwonych makach” zaczniecie . Baaa nawet „365 dni” ma lepszy romans niż „Czerwone maki”.
Wyobrażam sobie również, że to miotanie się Jędrka i zadawanie pytania, czy jest sens walczyć, to odniesienie do otaczającej nas rzeczywistości, gdzie w każdej chwili może coś się wydarzyć i wtedy każdy będzie ważył sprawy jak Jędrek. W teorii niegłupie, ale wykonanie OBOŻE.
Bolączka nr 2 -> Bieda!
„Czerwone maki” to superprodukcja, która kosztowała 33 miliony złotych, co z automatu czyni ją 5. najdroższym polskim filmem ever.
Czy 33 miliony to dużo? I tak i nie. Można za to kupić sporo Jordanów i wywrotkę draży Korsarz, ale na zatrudnienie Leo DiCaprio już by nie starczyło. Niemniej film jest reklamowany jako superprodukcja, która zachwyci nas scenami batalistycznymi… i taaaaki wał. Jakby zbudować sobie wyobrażenie bitwy o Monte Cassino wyłącznie na podstawie filmu, można by pomyśleć, że walczyło tam 15 osób. 10 Polaków szturmowało a’la solowa kampania w Call of Duty, gdzie leci się na przypał, a 5 wrogów siedziało na wieżyczkach i ostrzeliwało z góry.
Może 33 miliony to nie jest budżet na miarę Szeregowca Ryana, który już w 1998 roku kosztował 70 milionów dolców, ale na statystów na luzie powinno starczyć… a jednak nie starczyło. Dostajemy wielką pustkę na ekranie, w związku z czym rodzi się pytanie, gdzie podział się ten hajs?
Do tego dochodzą bieda-wąskie kadry, które mają nas zmylić, że niby się dzieje, ale nikt się na to nie nabierze. W dobrej bitce trzeba pokazać szeroki plan i przeplatać perspektywę obu frontów. No ni chu chu film tego nie dźwiga.
Do biedy wizualnej zaliczamy również niedźwiadka Wojtka wygenerowanego w CGI (edit: to koleś w przebraniu niedzwiedzia, smagnięty CGI). Powiedzieć oczu kąpiel, to nie powiedzieć nic. I not sure, czy tutaj możemy zasłaniać się budżetem, bo widziałem lepsze CGI u jutuberów. Obstawiam, że grafik nakłamał w CV.
Te dwa przytyki w sumie bardzo mocno podduszają „Czerwone maki”, a jednak drży mi ręka, bo film podobał mi się pod względem rozkminki militarno-politycznej. Michał Żurawski gra generała Andersa, który bardzo przejmująco pali papieroski i rozkminia, czy podjąć się tej akcji, później pali papiersoki i rozkminia, kiedy będzie najlepszy moment, żeby się podjąć, później pali i rozkminia, czy Anglicy go wesprą w kluczowym momencie, później pali i tłumaczy swoim ludziom, że prawdopodobnie idą na śmierć, ale ktoś musi to robić, na co jego ludzie też przejmująco palą papieroski i ze zrozumieniem machają głową „Jak mus to mus”.
Inaczej mówiąc, film całkiem nieźle sobie poradził z pokazaniem stawki „Monte Cassino” i ceny, jaką przyjdzie zapłacić. Jest też bardzo solidny Leszek Lichota w roli dziennikarza-kronikarza oraz vibe „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”, czyli Kompanię Braci mamy w domu. Niestety jak przychodzi do pokazania przebiegu bitwy, to wchodzi ta straszna pustka i bida wizualna, przyprawiona nietrzymającym się kupy wątkiem miłosnym.
Not Grejt, Not Terrible. Nie potrafię z czystym sumieniem polecić, ale też przesadnie nie chce wybijać wam takiego pomysłu z głowy. Niemniej obawiam się, że jeśli szkoły nie zostaną przymusowo oddelegowane do kin, to ten hajs się nie zwróci. A można było mieć wywrotkę Korsarzy ajjj.