Rambo 5, czyli czy dziadek Sly jeszcze może?

Czaicie, że od premiery pierwszej części Rambo minęło już 37 lat? Kiedy zdałem sobie z tego sprawę, odruchowo chwyciłem za kalkulator, bo w mojej podświadomości, to tak zajebiście dawno temu, że filmy powinny być jeszcze czarno-białe, tymczasem bardzo dobrze pamiętam, że „Pierwsza Krew” była w kolorze. Dopiero po chwili ogarnąłem, że jestem młodszy od tego filmu zaledwie o 3 lata! Kurła, kiedy to minęło?

Wspominam o tym, bo tak się składa, że od weekendu w kinach ponownie gości „Rambo”, tyle że tym razem z numerem „5” na końcu. W związku z premierą pojawiło się pytanie, czy reanimowanie tej franczyzy ma jeszcze sens, wszak Sly liczy sobie już 73 wiosny, a jak powszechnie wiadomo, ludzie w tym wieku, jeśli jeszcze żyją, to już raczej sikają do kaczki, a nie latają z pół metrową kosą i killują ludzi.

No dobra, przesadzam, bo to, że Sly wciąż jest w lepszej formie niż większość 20-latków, nie jest akurat żadną tajemnicą. Nadal jednak pozostawała kwestia, czy uniesie ciężar kultowej serii? Byłoby szkoda, gdyby ostatnia cześć okazała się z odwłoka i pozostawiła niesmak, co nie? Cóż, tego miałem się dowiedzieć dopiero w kinie, bo tak jakoś wyszło, że wcześniej nie widziałem ani trailera, ani nie czytałem żadnej zajawki fabuły. Ot wiedziałem tylko, że ma podtytuł „Ostatnia krew” i na tej podstawie zbudowałem sobie wyobrażenie, że będzie to coś w stylu „Logana”, czyli Sly będzie chciał już na serio pożegnać się z „Rambo”, a kto wie, może nawet go uśmierci. Czy faktycznie tak się stało? Tego wam nie powiem, bo #spoiler. Mogę za to zdradzić, że ostatecznie nie jest to „Logan”, tylko mix „Uprowadzonej” i „Kevina samego w domu”.

O czym to?

W poprzednich częściach John Rambo szlajał się po Wietnamie, Tajlandii, Afganistanie i Birmie, gdzie charytatywnie wycinał w pień złowrogie armie oraz bandy nikczemnych najemników, a kiedy już wszystkich wymordował, wrócił do rodzinnego domu w Arizonie, gdzie chciał prowadzić spokojne życie ranczera. I tym miejscu zaczyna się piąta część. Rambo zamula już 10 lat na ranczu, a wraz z nim mieszka tam Maria (taka tam starsza babeczka, która opiekowała się ojcem Johna) oraz jej wnuczka Gabrielle (matka nie żyje, ojciec porzucił ją za młodu i uciekł do Meksyku, więc Rambo robi jej za ojca zastępczego). Gabrielle jest na etapie, kiedy zaraz wyjedzie na studia, więc przez pierwszą godzinę schodzi gigantyczne męczenie buły, podczas którego John i Gabrielle prowadzą długaśne, filozoficzne rozmowy o życiu i całej reszcie. No snuje się to niemiłosiernie, jednak to całe pokazywanie ich więzi jest tak bardzo grubymi nićmi szyte, że z góry wiadomo, że dziewczynę zaraz spotka jakieś licho, które sprawi, że Rambo wkurwi się nie na żarty i zrobi komuś kuku.

I faktycznie tak się dzieje. Po kryzysowej godzinie, Gabrielle wbrew zakazowi Johna, wyjeżdża do Meksyku, aby odnaleźć swojego biologicznego ojca i zapytać, dlaczego ją porzucił? Niestety pech sprawia, że wpada w ręce kartelu, który zmusza ją do prostytucji. John oczywiście rusza jej na ratunek („Uprowadzona” welcome to), jednak  na miejscu dochodzi do wniosku, że kartel na własnym podwórku jest zbyt dobrze zorganizowany i lepiej finałową walkę stoczyć u siebie na ranczu, gdzie na meksykańców będą czekały mordercze pułapki -> „Kevin sam w domu”.

Iść czy nie iść?

Najnowszy „Rambo” należy do sortu filmów, które zbierają bęcki w reckach od krytyków, ale równocześnie są propsowane przez fanów. Dlaczego? Ano dlatego, że Ci pierwsi wymagają, aby plot  fabularny miał ręce i nogi oraz jakiegoś głębszego przesłania. Z kolei fani oczekują krwi i przemocy w starym dobrym stylu, a na resztę mają wywalone. I dokładnie tak jest z „Rambo 5”. Historia jest miałka i naciągana jak cięciwa w łuku Legolasa, ale who cares, skoro ostatnie pół godziny to epicki pokaz brutalności i bezsensownej przemocy, w którym flaki latają na wszystkie strony. Osobiście odczuwam niedobór tego typu filmów, więc finałowa sekwencja z „Rambo” była dla mnie jak deszcz po wielomiesięcznej suszy. True Story. Liam Neeson gdzieś przepadł, Bruce Willis skończył się już dawno temu, co sprawia, że tym momencie jesteśmy zdani tylko na „Johna Wicka” oraz filmy z The Rockiem i Stathamem. Jak dla mnie to o wiele za mało, więc  tym bardziej szanuję nowego „Rambo”. Za pierwszą godzinę daje 4/10, za ostatnie dwa kwadransy 8/10, co łącznie daję 6/10. Amerykanie o takich filmach mówią funny crap, czyli wiesz, że to będzie paździerz wypełniony głupotkami, ale od czasu do czasu potrzebujesz czegoś takiego dla relaksu. I dlatego śmiem twierdzić, że w tanią środę, kiedy bilety są za 15 złociszy, śmiało można iść.