Underdog. Iść czy nie iść?
Wbiłem wczoraj na premierę filmu "Underdog", czyli pierwszej polskiej produkcji z gatunku mordobicia. Już sam ten opis zwiastował, że wyjdę z kina z licznymi ranami kłutymi. I dobrze, bo po cichu liczyłem, że film okaże się mega gniotem, dzięki czemu zacznę rok od dobrego rołsta. Tymczasem szok, bo po obejrzeniu ani nie miałem odruchu wymiotnego (niepotrzebnie targałem wiadro), ani teraz nie chce mi się jakoś szczególnie psioczyć. Wręcz przeciwnie, oglądało mi się całkiem przyjemnie i to pomimo iż był kiczowaty, przewidywalny, posklejany z klisz i napierdalał prodakt plejsmentem, jak szalony. Myk jest taki, że ja po prostu mam słabość do kina w stylu Rocky'ego, a akurat w tym aspekcie twórcy "Underdoga" bardzo dobrze odrobili lekcje.
Bo wiecie, jaki jest schemat w takich filmach? Bierzemy fightera znikąd i pchamy go na szczyt, po czym go z niego zrzucamy na samo dno. Niech gość wpadnie w najgorszą patolę, alkoholizm, narkomanię, etc., a jak już niżej spaść się nie da, to damy mu szansę odkupienia, czyli pojawia się oferta walki o mistrzostwo, w której poza pasem, może wygrać jeszcze dziewczynę i naprawić wszystkie swoje błędy.
Dokładnie tak jest w "Underdogu". Na dzień dobry dostajemy Borysa "Kosę" Kosińskiego, czyli Eryka Lubosa, który walczy w KSW z Mamedem o tytuł mistrzowski. Wygrywa, ale jeszcze tego samego wieczoru okazuje się, że był na dopingu, w związku z czym, w mig traci pas i staje się persona non grata w świecie MMA. Musi wrócić do rodzinnego Ełku, gdzie podejmuje się pracy ochroniarza na bramce nocnego klubu, nadużywa alko, popada w lekomanię i generalnie przegrywa życie. Tak mniej więcej mijają mu dwa lata, po czym pojawia się światełko w tunelu. Kosa poznaje panią weterynarz, na której widok od razu płonie mu konar. Żeby dobrać się do jej majtek, postanawia odstawić dragi i trochę się ogarnąć. Równolegle podbija do niego Mamed z tekstem, że kończy karierę w KSW i chciałby właśnie z nim zawalczyć w ostatnim starciu. Kosa odmawia, tłumacząc, że to już nie jego bajka, bla bla bla, ale chwilę później znowu wszystko mu się sypie – dziunia wykopuje go z domu, brat i ojciec mają jakieś żale, a do tego prześladuje go ruska mafia. Kumulacja złej karmy sprawia, że Kosa zmienia zdanie i przyjmuje wyzwanie Mameda, licząc po cichu, że powrót na ring pozwoli mu na odkupienie grzechów. I w tym momencie zaczyna się to, co tygrysy lubią najbardziej, czyli sekwencja treningu -> bieganie w deszczu, podciąganie się na gałęzi, pompki, brzuszki i walki z cieniem. Oczywiście wszystko w slołmołszyn i w rytm zajebistego soundtracku. To jest właśnie ta zagrywka, po której człowiek ma ochotę wstać z kanapy, wysypać chipsy do kibla i zapisać się na siłkę. Na mnie zawsze to działa i nie inaczej było w przypadku "Underdoga".
Tak jak wspominałem na wstępie, wyszło nawet spoko. Może nie aż tak, żebym napisał: "Kurła rzućcie wszystko, co robicie i biegnijcie szybciutko do kina", ale w mojej opinii plusy przykrywają minusy.
Minusy:
Dłużyzny – twórcom zabrakło wyczucia w prowadzeniu poszczególnych wątków. Najpierw przez godzinę katują nas upadkiem "Kosy", a kiedy chłopaczyna już odbija się od dna i dostajemy tę wyczekiwaną sekwencję treningu… to ta ciągnie się przez ponad pół godziny. Za długo! To powinny być szybkie piłki, a nie takie kobyły.
Ełk, kurwa! – prodakt plejsment w filmie jest naprawdę srogi. Co rusz przewija się logo KSW, Jeepa, jakieś wódki i innych pomniejszych sponsorów, ale creme de la creme stanowi Ełk. Ełk wyłożył kasę na film, więc w zamian Eryk Lubos nosi koszulki z napisem Ełk, siedzi na leżaku z napisem Ełk, wyciera się ręcznikiem z napisem Ełk i trenuje na sali, gdzie zgadajcie, co jest napisane na ścianie? Jup, Ełk. Ełk kurła evryłer!
Ruska mafia – wątek ruskiej mafii jest totalnie od czapy i całkowicie psuje zakończenie. Poza tym na cholerę ruska mafia siedzi w Ełku? Nie lepiej w Łomiankach? Nie dość, że jest McDonald, to i do Warszawy znacznie bliżej.
Romans Eryka Lubosa z Mamedem – to jest moje największe rozczarowanie, bo po zajawce spodziewałem się, że Mamed będzie zakapiorem w stylu Bolo Yeunga. Będzie łamał kręgosłupy kolegom Eryka i dzięki temu sprowokuje go do walki, w której wszyscy będziemy trzymać kciuki, żeby Mamed odklepał. Taki wał! Eryk i Mamed sa kolegami, szanują się, wysłają sobie życzenia na święta i po prostu chcą się zmierzyć w uczciwym pojedynku, żeby sprawdzić, kto jest lepszy. Bez sensu. W ogóle weźcie dajcie sobie buzi i nie zawracajcie głowy.
Mało walk – jeśli ktoś myśli, że idzie do kina na mordobicie, to może się zdziwić, bo "Underdog" to dramat obyczajowy. W pierwszej kolejności traktuje o wychodzeniu z życiowego gówna, a MMA to tylko wisienka na torcie. Prawdziwa walka jest tylko jedna -> w finale. To na początku, to bardziej cut scenki. Trochę ubogo.
Doping? Oj tam oj tam – po filmie pozostaje refleksja, że doping to w sumie nic strasznego. Jest nawet scena, w której promotorzy KSW mówią do Mameda: "Ale Kosę złapali na dopingu!", na co Mamed: "A kto się dzisiaj nie szprycuje?". Nie no luzik.
Teksty w stylu Paulo Coelho – ogólnie dialogi w filmie nie są najgorsze, ale kilka razy z ekranu padają takie cegły, że klękajcie narody. Największą puścił Mamed, kiedy przyjeżdza do Kosy, żeby namówić go na walkę i Kosa rzuca tak:
– Ej Mamed, a dlaczego w sumie tak ci zależy, żebym to akurat ja z tobą walczył
i teraz się trzymacie, bo wchodzi Mamed:
– Przez całą karierę walczyłem z najlepszymi zawodnikami na świecie, ale tylko u Ciebie widziałem skrzydła. Nie bój się ich znowu rozwinąć i polecieć. Ty nie walczysz, Ty latasz. Inni zawodnicy mogą tylko pomarzyć o takich skrzydłach bla bla bla <tu wstaw jeszcze 10 wzmianek o skrzydłach> #facepalm
Plusy:
Eryk Lubos – bardzo dobry występ. Uwierzyłem mu we wszystko i choćby dla niego warto obejrzeć. Fajnie, że w końcu trafiła mu się główna rola.
Ścieżka dźwiękowa – zdecydowanie jeden z większych atutów filmu. Dobrze siada, fajnie podkręca poszczególe sceny, a za wrzucenie kawałka Marka Dyjaka, to już w ogóle propsy na maksa.
Finałowa walka – to prawda, że walka jest tylko jedna, ale za to bardzo fajnie zrobiona. Głowy nie dam, ale wydaje mi się, że chłopaki tłukli się na serio, bo te grymasy bólu wyglądały naprawdę przekonująco.
Janusz Chabior – Janusz Chabior gra tutaj trenera z zespołem Tourette'a i to wcale nie jest przenośnia. Naprawdę ma Zespół Tourette'a i w połowie przemowy motywacyjnej, zdarza mu się wtrącić pizdę i kutasa. Najśmiejszniejsze jest jednak to, że Janusz Chabior grający trenera z Tourettem, przeklina o wiele mniej niż Janusz Chabior grający postaci bez Tourette'a w filmach Patryka Vegi. Jak zwykle dobry występ tego pana. Jedyny aktor, do którego nigdy nie będę miał pretensji za bluzgi. Nikt nimi lepiej nie rzuca.
Słychać dialogi – nadal jestem w szoku!
Są boobsy – Aleksandra Popławska zdecydowanie nie ma problemu z nagością. Co film, to świeci pośladami. Trudno, nie będę z tym walczył.
Brak Tomasza Karolaka i Piotra Adamczyka w obsadzie – kurła, ale to było odświeżające doznanie.
Ode mnie 6/10. Fani MMA śmiało doliczają dodatkowy punkcik.