Bullet Train
Klątwa rekomendacji, czyli taki stan, kiedy przymierzacie się do jakiegoś filmu, ale macie umiarkowane oczekiwania, wtem pozytywne recki zaczynają wyrastać jak grzyby po deszczu i chcąc nie chcąc wpadacie w hajp na zasadzie: „Nie no teraz to już nie ma bata, rzucam wszystko i lecę do kina”, po czym zasiadacie w fotelu z przeświadczeniem, że to będzie pewniaczek, tymczasem film się zaczyna, mija kwadrans, drugi, a to nadal was nie urzeka, ale myślicie sobie: „Dobra, na pewno zaraz się rozkręci” i późnej niby coś tam nawet drgnie, ale nie znowu na tyle, żeby urwało wam poślady, więc wychodzicie z kina z myślą -> Ci recenzenci to jacyś pierdolnięci są, albo co gorsze, ich opinie są kupione, bo tu przecież nie ma opcji, żeby aż tak się jarać.
Znam temat z dwóch stron, więc doskonale wiem, jak to działa. Bo to jest tak, że właśnie ci pierwsi recenzenci idą do kina z czystym umysłem i to co dostają, przerasta ich oczekiwania, więc po powrocie do domu robią hiper pozytywny wylew, co powoduje, że u nas, „widzów drugiej tury”, poprzeczka oczekiwań leci w stratosferę. Idealnym przykładem tego zjawiska jest serial „Squid Game”, który zaczął od mega chwalących recek (sam propsowałem, bo wziął mnie z zaskoczenia, a pisałem na etapie premiery), a miesiąc później miał już łatkę „najbardziej przehajpowanego serialu roku” i „serio, o to tyle hałasu?”.
Tym razem klątwa rekomendacji dopadła mnie, jako widza „drugiej tury”. Jak byłem jeszcze w Szkocji, reckowałem stamtąd książki i seriale, na co dostawałem masę wiadomości w stylu „Fajnie, ale jak wrócisz to leć od razu do kina na „Bullet Train”, bo to taka petarda, że ja nawet nie”.
Ilość tego typu wiadomości sprawiła, że przebierałem nogami na to wyjście do kina i odgórnie uznałem, że idę na coś co mnie zaczaruje, podbije serce i w ogóle będę piał z zachwytu i dam 10/10 na Filmwebie. Tymczasem NOPE. Nie zaprzeczam, że film miał naprawdę zabawne momenty, był lekki, odmóżdzający w pozytywnym sensie, lokował fajne baletowe sekwencje walk i Brada Pitta z vajbem z „Bękartów wojny”, kiedy mówił po włosku, ale równocześnie miał burdel w scenariuszu, ciągnące się w nieskończoność sceny, w których typy opowiadały anegdotki, wielokrotne rzucał tym samym żartem i co najmniej o dwa razy za dużo przetasował układ sił na planszy (w sensie jest tam kilka postaci, które w różnych momentach mają przewagę taktyczną, po czym film wywraca stół i wszystko się zmienia).
W ogólnym rozrachunku jest to film, który nawet mnie ubawił, ucieszył cameo kilku znanych osób, w którym dostrzegam firmowe zagrywki Tarantino, Ritchiego i Rodrigeza, ale równocześnie niesamowicie mnie umęczył dłużyznami i byciem tak bardzo „cool”, że cukrzycy idzie idzie dostać i raczej nie miałbym siły oglądać go drugi raz. A klątwa rekomendacji polega na tym, że do końca czekałem aż stanie się jeszcze coś, co mnie pozamiata. I się nie doczekałem.
Przyjemny wakacyjny popkorniak, ale przegrywa z „klątwą rekomendacji”. Obniżcie delikatnie poprzeczkę, nie liczcie na jednorożce ****** brokatem, a wyjdzie wam na zdrowie.