Baby Driver. Iść czy nie iść?

Co roku do kin, a od jakiegoś czasu również na mniejsze ekrany #Netflix #HBO, trafia przynajmniej jedna produkcja, która jeszcze przed premierą dostaje łatkę rewelacji sezonu i wszyscy walą na nią drzwiami i oknami, po czym recenzują niemal tylko pozytywnie… nawet jeśli w rzeczywistości nie za bardzo przypadła im do gustu. Tak jest łatwiej, bo skoro 1000 owiec już wcześniej napisało, że film zajebisty, to ta jedna negatywna opinia raczej tendencji nie odwróci. Może za to sprawić, że autor recki zostanie nazwany plebsem i filmowym januszem, który nie czai bazki, więc bezpieczniej się nie wychylać, co nie? Zjawisko takie nazywamy hypem i ostatnimi czasy dotyczyło m.in. „Strażników Galaktyki”„La La Land” oraz seriali „Stranger Things”„13 powodów” i „Miasteczka Twin Peaks”. Kolejny hype zaczyna się właśnie teraz i dotyczy filmu „Baby Driver”. Jeśli ten tytuł jeszcze nie obił wam się o uszy, to gwarantuję, że wkrótce się to zmieni. Niedługo zacznie wyłazić wam z lodówki, promise. Za oceanem boom na niego trwa już od dłuższego czasu. Na Rotten Tomatoes, czyli najpopularniejszym amerykańskim serwisie z reckami, film przez moment miał aż 100% pozytywnych opinii. Słabo? Aktualnie wynik wynosi 97%, czyli zaliczył lekki spadek, ale jakby nie patrzeć, nadal jest to kosmiczna statystyka. W Polsce „Baby driver” oficjalnie wejdzie do kin dopiero w piątek (07.07), ale już od tygodnia można go oglądać w ramach pokazów przedpremierowych. Pierwsze opinie, podobnie jak w USA, również pieją z zachwytu – „Genialny”„Przełomowy”„Najlepszy film roku”, „Murowany Oscar za montaż” – mniej więcej takie komentarze wokół niego się unoszą. Brzmi dobrze, niestety jestem człowiekiem małej wiary i póki sam nie sprawdzę, nie uwierzę. Tak, więc poszedłem wczoraj przekonać się na własne oczy, czy hype jest zasłużony.

Jak to się zaczęło?

Legenda głosi, że 20 lat temu, reżyser Edgar Wright usłyszał piosenkę „Bellbottoms” i z miejsca doznał objawienia. Konkretnie objawiła mu się scena szaleńczego pościgu ulicami zatłoczonego miasta, która w jego mniemaniu, idealnie by „wybrzmiała” właśnie z utworem „Bellbottoms” w tle. Był to zalążek pomysłu, z którym bujał się latami, ale nie potrafił przekuć na nic konkretnego. Odłożył go na przyszłość i zajął kręceniem komedii z Simonem Peggiem („Wysyp żywych trupów”, „Hot Fuzz” i „The World’s End”, czyli kultowa trylogia Cornetto), jednak cały czas o nim myślał, o czym niech świadczy fakt, że regularnie wynajdywał kolejne utwory, które jego zdaniem dobrze by się sprawdziły do pokreślenia emocji w konkretnych scenach. Zebrała się z tego całkiem pokaźna playlista, a w momencie, kiedy Edgar zrezygnował ze współpracy z Marvelem (porzucił „Ant-mana” w trakcie produkcji), w końcu znalazł czas, aby ten projekt rozwinąć. Tym sposobem powstał „Baby Driver”, czyli film nietypowy, bo napisany pod ścieżkę dźwiękową, a nie na odwrót, jak to zazwyczaj bywa.

O czym to?

Główne skrzypce w filmie gra Baby, czyli młody koleś, który zachowuje się jakby był autystyczny. Niewiele mówi i cały czas popyla ze słuchawkami w uszach. Różnica między nim i Rain Manem, nie licząc wieku, jest taka, że zamiast mnożyć w pamięci zajebiście duże liczby, Baby ma ponad przeciętny talent do prowadzenia fury. Umiejętność tę chętnie wykorzystuje Kevin Spacey, który zawodowo zajmuje się organizowaniem napadów na banki, a te jak wiadomo wymagają posiadania dobrego kierowcy. Problem jest taki, że Baby ma dobre serduszko i wcale nie uśmiecha mu się praca z przestępcami. Do tej pory jeździł dla Kevina tylko i wyłącznie w ramach spłaty długu, ale panowie obiecali sobie, że jeszcze jeden napad i są kwita – Baby będzie mógł zerwać z haniebną przeszłością i odjechać w stronę zachodzącego słońca z dziunią, którą chwilę wcześniej wyrwał w barze mlecznym. Taaaki chuj! Jak się później okazuje, było to tylko takie pierdolenie i Kevin wcale nie planuje wywiązać się z umowy.

pierdolenie

Jak wyszło?

Nie potrafię jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Szczerze mówiąc, uważam że pierwsza połowa filmu bierze do buzi niczym Sasha Grey, na szczęście później robi się całkiem zajebiście i taki poziom zostaje utrzymany już do końca.
Zaczyna się z wysokiego C, bo od sceny napadu na bank, zakończonej rewelacyjnie zmontowanym pościgiem policyjnym… oczywiście z kawałkiem „Bellbottoms” robiącym za podkład muzyczny. W tym miejscu pomyślałem, że właśnie na taki blockbuster czekałem…. po czym nastąpił zonk, bo przez kolejne 40 minut akcja totalnie siadła. Ot Baby łazi w słuchawkach, tańczy, śpiewa, stepuje, gada na migi z jakimś dziadkiem i zarywa kelnerkę w barze mlecznym. The Fuck? Troszkę się wkurzyłem, bo wszyscy twierdzili, że film rewelacja i Must See, więc szybciutko zaklepałem bilety i pobiegłem do kina, spodziewając się uczty, tymczasem dostałem jakąś krzyżówkę „La La Land” z „Szybkimi i Wściekłymi” w wydaniu dla gimbusów. Przez moment zacząłem się nawet zastanawiać, czy nie padłem ofiarą międzynarodowego spisku? Może internauci z całego świata umówili się, że będą dawać filmowi same dziesiątki, wiedząc, że kiedy to zobaczę, na pewno na jednej nodze pobiegnę do kina, a tam poznam prawdę, czyli że zostałem wkręcony w obejrzenie największego paździerza roku? A kiedy wyjdę z sali, wszyscy będą już na mnie czekać, śmiać się i wytkać palcami. To mogło się wydarzyć! W dodatku, zanim poszliśmy na film, Madzia oglądała w TV po raz setny „Dirty Dancing”, gdzie foczka tańcząca z Patrckiem Swayze też nazywa się „Baby”. Oczywiście musiałem skomentować, żeby przestała, bo wieczorem obejrzy porządne „Baby”. Przyjęła to na klatę bez riposty, ale jak tylko w kinie zauważyła, że siedzę przytłoczy tym, co się właśnie odpieprza na ekranie, nie omieszkała szturchnąć mnie łokciem i zapodać komentarz w stylu: „I co? Czyje „Baby” rządzi?”. Na szczęście po trzech kwadransach męczenia buły, Kevin Spacey znowu zorganizował napad, dzięki czemu film odżył i nabrał dobrego tempa. Od tego momentu zaczęło się całe to dobro, o którym ludzie piszą w recenzjach, czyli pościgi, strzelaniny i kilka niespodziewanych „twistów”, a wszystko brawurowo zmontowane i zsynchronizowane z muzyką. Od połowy zmienił się też ciężar filmu. Na początku wydawało się, że będzie to klimat typowo młodzieżowy, czyli lekko, przyjemnie i z żarcikami, wtem boom i nagle trupy zaczęły padać częściej niż drzewa za rządów ministra Szyszko. Tak właśnie lubię!
Aktorsko jest nieźle. Co prawda koleś grający Baby (Ansel Elgort) za dużo do powiedzenia nie ma, ale czego nie powie, to nadrobi mimiką i gestykulacją. Widziałem typa kiedyś w filmie „Gwiazd naszych wina” i pomyślałem, że z tej mąki chleba nie będzie. Cóż tą rolą odkupił wiele swoich win. Kevin Spacey wiadomo, klasa. Gra tu niemal to samo, co w „House of Cards”, ale to nie problem, bo Frank Underwood zawsze na propsie. Na drugim planie, doskonałą robotę w rolach zakapiorów, robią Jamie Foxx i znany z „Mad Mena”, Jon Hamm. Obaj są totalnie inni z charakteru, ale wnoszą do historii równie dużo. Trochę szkoda, że Jon Berenthal (Punisher z drugiego sezonu „Dardevila”) pojawia się na ekranie przez marne 5 minut, bo jego postać też miała potencjał. Poza tym na plakacie był wymieniony jako trzeci, więc tym bardziej liczyłem na coś więcej.

Wszystko fajnie, ale iść czy nie iść?

Prawda jest taka, że „Baby driver” wyróżnia się na tle tegorcznej konkurencji, ale dupy mi nie urwał. Baaa wątek taneczno-śpiewająco-stepująco-miłosny zmęczył mnie bardziej niż 8 godzin siedzenia na „Pudelku” w korpo, na szczęście druga połowa filmu wynagrodziła mi wszystko z nawiązką. Potwierdzam, że pomysł jest świeży, a sceny pościgów, montaż i muzyczne synchro palce lizać. Gdyby nie miałki początek, byłbo całkiem w cipkę, a tak jest „zaledwie” dobrze. Dałbym 7/10, ale wzruszyła mnie historia, że Edgar Wright nosił w sobie pomysł na ten film przez ponad 20 lat. Dodatkowy plusik daję za sceny pościgów, które były kręcone według zasad starej szkoły, czyli na prawdziwych ulicach i z wykorzystaniem kaskaderów, a nie jakieś green screeny, blue boxy i CGI. Łączenie daje nam to 8/10, więc śmało można iść, a jak się spóźnicie na seans o pół godziny, to wyjdzie wam tylko na zdrowie. Kiedyś na pewno obejrzę jeszcze raz, żeby odkryć smaczki, które uciekły mi przy pierwszym podejściu, a czuję w kościach, że jest ich całkiem sporo, np. epizodyczna rola basisty Red Hot Chili Peppers.