American Assassin. Iść, czy nie iść?

Umówmy się, że wrześniowy repertuar kinowy dupy nie urywa. Niby mamy "To", czyli murowany hicior frekwencyjny, sequel "Kingsmana", którego pierwsza część została bardzo dobrze przyjęta przez publikę, remake "Linii życia", czyli hiciora z 1990 z tłuściutką obsadą (Kefir Sutherland, Julia Roberts, Kevin Bacon – oczywiście chodzi o oryginał), czy choćby nowe dzieło Partyka Vegi "Botoks", które zapewne okaże się mega padaką i zlepkiem niepowiązanych ze sobą scenek, ale swoje i tak zarobi – popłynie na fali popularności "Pitbulla", poza tym wulgar w polskim filmie zawsze dobrze się sprzedaje. Niemniej patrząc całościowo, szału ni ma, ot prawie same powtórki z rozrywki. Mimo wszystko liczyłem, że jeden tytuł zaskoczy. Mam tu na myśli "Amerykańskiego Zabójcę" (American Assassin), czyli ekranizację książki Vince’a Flynna, z dość ciekawą obsadą – Dylan O'Brien ("Więzień Labiryntu"), Taylor Kitsch ("John Carter") i Michael Keaton (chyba nie muszę wymieniać). Co prawda z książką nigdy nie miałem do czynienia, ale za to jakiś czas temu widziałem trailer filmu i muszę przyznać, że zrobił na mnie duże wrażenie – terroryści zabiją młodemu typkowi żonę dziewczynę, na co ten z deczka się wkzdenerowował i zaczyna krwawą vendettę, serwując przy tym wysokogatunkowe łamanie kręgosłupów i skręcanie karków. Zajawka sprzedawała obietnicę, że oto objawi się godny następca "Uprowadzonej" (pierwsza część of course) i "Johna Wicka", a tak się składa, że aktualnie jestem w nastroju na dokładnie takie kino.

 

Hmmm…

Cóż moja wizja nie do końca się sprawdziła. Miało być mało gadania i jeszcze mniej problemów moralno-egzystencjonalnych, za to dużo killowania. I co? I jajco. Wyszło trochę inaczej. Mitch (O'Brien), czyli gostek, który stracił "prawie żonę", faktycznie się zagotował i chce w rewanżu spuścić łomot terrorystom, ale sposób, w jaki planuje to zrobić, wywołuje już uśmiech politowania. Otóż zamyka się na półtora roku na chacie, za dnia uczy karatę z jutuba, a wieczorami czatuje sobie na fejsie z terrorystami, wkręcając im ściemę, że Allah rulez i że chciałby dołączyć do Al-Qaidy. Oczywiście terroryści ot tak zapraszają go do siebie na rozmowę rekrutacyjną, na co ten jedzie z niecnym planem, żeby powybijać ich gołymi rękami, jednego po drugim, a później… a później się zobaczy co dalej… i ta komedia absurdów trwałaby w najlepsze, gdyby do akcji nie wkroczyło CIA, nie zwerbowało Mitcha i nie wysłało na trening do Michaela Keatona, weterana, który dorabia zmieniając młodych chłopców z nadmiarem testosteronu w maszyny do zabijania. Ten oczywiście temperuje charakterek młodego i przekierowuje jego gniew na eliminowanie prawdziwych zakapiorów, którzy faktycznie zagrażają światu, a nie jakiś przypadkowych brodaczy w arafatkach, pasących kozy na afgańskim polu (w tym miejscu film z "Uprowadzonej" zmienia się w "Tożsamość Bourne'a", tylko takiego z pamięcią). Całkiem przypadkowo takim bad guyem okazuje się Ghost (Kitsch), który jest byłym uczniem Keatona, ale ma na niego focha, bo Michael zostawił go samego podczas jednej misji, przez co wpadł w ręce wroga, wróg pobił go smyczą i teraz Ghost ma pręgi na plecach. W akcie zemsty Ghost kupuje na warszawskim bazarku pluton, następnie podnajmuje jakiegoś fizyka, który  skręca z plutonu bombę atomową, dzięki czemu Ghost na końcu będzie mógł wysadzić Amerykę… bo wiecie, jest obrażony na Micheala Ketona. I w tym miejscu film zmienia się z "Tożsamości Bourne'a" w "2012", a ja zacząłem masować sobie skronie. Aaa zapomniałem jeszcze powiedzieć, że jedyną osobą, która może powstrzymać Ghosta jest Mitch, ale tego pewnie już się domyśliliście.

 

No, ale co? Warto iść, czy nie?

Wbrew pozorom film oglądało mi się całkiem przyjemnie, a już na pewno o niebo lepiej niż ostatniego "Jasona Bourne'a". Nie da się jednak ukryć, że jest to kino klasy B, pełne baboli i idiotycznych schematów. Z "Amerykańskim zabójcą" jest trochę jak z filami z Van Dammem, Stathamem, czy choćby Seagalem (przeszarżowałem), czyli jak się człowiek wkręci, to kładzie lachę na poboczne bzdurki i jakiś tam fun z oglądania ma. Ja miałem. Jednak ludzie, którzy każdy film oceniają pod względem logiki i spójności, powinni trzymać się z daleka, bo z seansu zapewne wyjdą z odciskiem dłoni na czole. Na plus zaliczam bardzo udany występ Micheala Keatona, który totalnie kasuje młodziaków, do tego dochodzą niezłe sceny bitek i strzelanek. Szkoda tylko, że jest ich mniej niż można było przypuszczać po trailerze, ale ostatecznie gdzieś te problemy moralno-egzystencjonalne trzeba było zmieścić. Na minus taniość – widoczne fotomontaże oraz fuckupy castingowe. Aktor grający Mitcha, wygląda jak student drugiego roku prawa i administracji, do tego ewidentnie brakuje mu masy, więc mimo całej sympatii (przypomina mi z pysia Paula Walkera), nie przekonał mnie w roli zabijaki (chociaż jeszcze go nie skreślam). Taylor Kitsch może by się nawet wybronił, gdyby nie to, że jego postać miała motywację z dupy, przez co trochę bolą zęby od patrzenia, ale w sumie tu też jestem w stanie przeżyć. Jednak zaangażowanie Scotta Adkinsa do mało znaczącej roli drugoplanowej było już strzałem w kolano i tego nie wybaczę. Wiadomo, że film jest adresowany do fanów sensacji i mordobić, a tacy kojarzą Adkinsa z roli Yuriego Boyki, czyli przekozaka w spuszczaniu wpierdoli. Tymczasem w "American Assassin" Adkins jest największą cipą ever i … no dobra nie spoileruję, ale fani będą buczeć i tupać nóżkami. Wspomnę jeszcze tylko, że akcja filmu rozgrywa się w kilku krajach – USA, Turcja, Polska, Włochy, ale twórcy się nie przyłożyli i pojechali stereotypami: Włochy – łańcuchy i Lamborghini, Turcja – kebaby i owłosione plecy, Polska – piździ, smutni ludzie z wąsem i idealne miejsce do kupienia plutonu. Cieszy za to, że polscy policjanci faktycznie mówią po polsku, a nie po rusku. Miła odmiana. Gdyby jeszcze Warszawy nie udawała randomowa lokalizacja w Anglii, byłoby niemal perfekcyjnie. Dobijając do brzegu, osobiście nie żałuję, że poszedłem i wyceniam film na całkiem solidną szósteczkę, baaa chętnie obejrzałbym drugą część, która jest kwestią czasu, ale świadomy nonsensów i niedoróbek, ostateczną decyzję pozostawiam wam #dyplomacja.