Prolog powieści dla grażynek, której nigdy nie ukończę

 

„Fejk love”

PROLOG

 

Warszawa, Dworzec Zachodni

„Na peron trzeci podjedzie autobus do Ruchocic. Pasażerowie proszeni są o zajmowanie miejsc. Planowany odjazd o godzinie 11:55”

O maj gad, to mój autobus. Jest godzina 11:50, co oznacza, że nie ma już odwrotu i zostało mi ostatnie pięć minut, aby nasycić oczy warszawską panoramą i powspominać, jak wspaniale było mi w tym mieście. Jednak cofam to o panoramie. Z miejsca, w którym siedzę, widzę tylko sypiącą się zajezdnię autokarową i chyba najbardziej obleśny budynek, jaki w ogóle stoi w Warszawie, czyli Hostel Zachodni. Sześciopiętrowa, zapomniana przez Boga konstrukcja, która wygląda, jakby żywcem została wyciągnięta z serialu „Czarnobyl”. W sensie, że staro, brzydko i  na bank promieniuje jakimś radioaktywnym syfem. Normalnie przez większość roku, elewację „Zachodniego” przykrywają billborady i jest to chyba jedyny taki przypadek w historii, kiedy zasłonięcie okien i odcięcie ludzi od światła słonecznego, spotyka się ze społecznym aplauzem, a nie hejtem. Niestety z moim fartem, trafiłam akurat na ten rzadki moment, kiedy hostel jest nieobrandowny. Po prostu obraz smutku i rozpaczy, czyli dokładnie tak jak moje aktualne życie. Łzy same cisną się do oczu, kiedy pomyślę, że jeszcze niedawno o tej porze, przewracałam się na drugi bok, na moim nieprzyzwoicie wielkim łóżku, ulokowanym w moim dizajnerskim, 150-metrowym, dwupoziomowym penthousie na Wilanowie. Oczywiście zawinięta w jedwabną pościel Seidenweber, a nie w jakieś tanie, syntetyczne gówno z Jysk #JebaćBiedę. Po rozprostowaniu nóg i nałożeniu delikatnego mejkupu a’la Joker z plakatu „Why so serious”, schodziłam do usytuowanego na parterze Starbunia, zamawiałam venti flat white, do tego bezglutenowego bajgla z łososiem, ewentualnie bruschettę z awokado, po czym zajmowałam stolik w rogu sali. Wiecie, ten z wiodkiem na Świątynię Opatrzności, która ma coś z barcelońskiej Sagrady Familii. Też ją budują już od 100 lat i końca nie widać. Przez kawiarnię, co chwilę przetacza się twarz znana z Pudelka, albo telewizji śniadaniowej. Wszyscy jacyś tacy nerwowi, bo nawet nie usiądą, tylko pospieszają tego biednego baristę, a kiedy w końcu dostają kubek z ciepłą kapucziną, niemal wybiegają z lokalu. Pewnie spieszy im się na ustawiane sesje zdjęciowe z paparazzi, wszak celebrycki świat już tak działa, że jeśli nie ma Cię w rubryce plotkarskiej, to znaczy, że albo nie żyjesz, albo wypadłeś z obiegu. To już chyba lepiej nie żyć. Ja tymczasem otwierałam na totalnym chilloucie MacBooka Air z najnowszej serii i oddawałam się pracy, która jest marzeniem dziesiątek tysięcy moich rówieśniczek. Tak, byłam znaną instagramerką. Miałam wszystko – fejm, pieniądze, zwariowane przyjaciółki, najprzystojniejszych facetów na skinienie palca oraz słitaśne, różowe Mini w cabrio. A teraz? Teraz siedzę na obskurnym dworcu PKS, z walizką, do której kolanem upchnęłam ostatnie 5 lat mojego życia, popijam letnią lurę, bezczelnie nazwaną przez sprzedawcę w Żabce kawą i słucham chrapania bezdomnego, który najwyraźniej uznał, że ławeczka tuż obok mnie, to idealne miejsce na siestę. Nie, żebym miała coś przeciwko bezdomnym, zwłaszcza że niewiele mi brakuje do podzielenia ich losu, ale koc, pod którym leży ten konkretny jegomość, wydziela zapachy, które zdecydowanie nie są przeznaczone dla nosów przyzwyczajonych do perfum Diora i świec zapachowych od Jo Malone. Siekiera taka, że oczy wypala. Co ciekawe, homlessowy śpioch ma na sobie podarty sweter i dwa różne buty, ale za to na jego tyłku spoczywają kultowe Levisy 501. Absolutnie genialny model z 2012. Wiem, bo poznałam po przeszyciach. Wstydzę się tego, ale przez chwilę nawet pomyślałam, że gdyby je przeprać, tak z czternaście razy dla pewności, to w sumie wyglądałyby jak nówki sztuki, wszak to oryginalne liwajsy, heloł, a na czym jak na czym, ale na ciuchach to ja się akurat znam.  Na OLX spokojnie wyciągnęłabym za nie dwie stówki, a w mojej obecnej sytuacji, to nie w kij dmuchał suma. Na szczęście szybko się z tej myśli otrząsnęłam. Może i święta nie jestem, ale skroić bezdomnego to za dużo nawet, jak na moje standardy.

„Ostatnie wezwanie dla pasażerów podróżujących do Ruchocic. Autobus za chwilę odjedzie z peronu trzeciego”.

Głos z megafonu momentalnie stawa mnie do pionu. Zmuszam się do wstania, chwytam za rączkę walizki, którą dostałam w darach losu, czyli za darmo, ale z nadzieją, że otaguję markę na swoim Insta  i krokiem skazańca kieruję w stronę autobusu. Wsiadam, a tam suprajsik i mnóstwo  wolnych miejsc do wyboru. Czyżby fortuna się do mnie uśmiechnęła i w tej całej beznadziei, która mnie spotkała, będę miała choć tyle szczęścia, żeby odbyć podróż do Ruchocic bez przymusu dzielenia się podłokietnikiem z jakimś plebsem? Zajebi… a nie, jednak nie. Ledwo autobus zaczął kołować, a ja przez okno dostrzegam kopytkującego na złamanie karku grubasa, z gigantycznymi kołami potu pod pachami.  Z góry wiem, że kierowca się nad nim zlituje i wpuści do środka, po czym typ mając do dyspozycji w pip wolnych miejsc, podbije akurat do mnie i zapoda: „Przepraszam, czy to miejsce jest zajęte?”. Uwaga, zaczynam odliczanie: 5, 4, 3, 2, …

– Przepraszam czy to miejsce jest zajęte?

Nawet nie jestem w szoku.

– Ależ nie, śmiało, proszę – odpowiadam, dodając w myślach „Umrzyj”

Jedyne, nad czym się teraz zastanawiam, to czy zdejmie buty, czy nie jednak nie zdejmie. 5,4,3,2,1, i cyk, najpierw prawy but idzie out, a chwilę później lewy but. Witaj środkowy palcu lewej stopy, kukający na mnie przez dziurę w skarpecie wielkości Wielkiego Kanionu. Standard. Teraz pozostały już tylko kanapki z jajkiem na twardo + kimka na moim ramieniu, najlepiej taka ze zwisającą z pysia nitką śliny i polskobusowy klasyk podróżniczy mamy odhaczony. Obstawiam, że to się wydarzy jeszcze przed minięciem tablicy z przekreślonym napisem Warszawa. Najgorsze jednak, że sama sobie zapracowałam na takie atrakcje. Nazywam się Lenka Klonowska i pozwólcie, że opowiem wam, jak doprowadziłam do własnego upadku.