Wojny konsolowe, czyli najfajniejsze wojny od czasu Star Wars
Zdarza wam się coś takiego, że podczas wizyty w księgarni, wpada wam w oko okładka jakiejś książki i chociaż praktycznie nic o niej nie wiecie, macie przeczucie ocierające się o pewność, że to będzie dobre? Ja miewam. Na przykład ostatnio przeglądałem nowości wydawnicze na stronie Empiku, wtem trafiam na „Wojny konsolowe”. Dzisiaj wiem, że jest to polskie wydanie książki, która zrobiła już sporą karierę za granicą, ale w tamtym momencie nie miałem o tym pojęcia. Mimo to, sam layout okładki i dwa słowa klucze z tytułu wystarczyły, żebym poczuł „ten feeling” i napalił się na nią jak Sebixy na nowy film Patryka Vegi.
Z „Wojnami konsolowymi” spędziłem ostatnie dwa tygodnie (długo, ale czytam praktycznie tylko w komunikacji miejskiej, a to jednak prawie 600 stron uczciwego tekstu) i zdecydowanie nie był to czas stracony. Dobra, nie chce mi się czekać z tym do podsumowania i napiszę już teraz – książka według mnie jest świetna. Minimum 8/10 i na chwilę obecną mój TOP3 w kategorii „przeczytane w 2017 roku”. Opowiada o wojnie, jaka rozegrała się między Nintendo, a Segą na przełomie lat 80′ i 90′. Od razu mówię, że jaram się grami, za dzieciaka chodziłem na automaty, później miałem Atari, Amigę, GameBoya, kilka pecetów i wszystkie generacje PlayStation (łącznie z PSP i Vitą), a jednak za jakiegoś super nerda się nie uważam i na ten przykład nie kumam jak można się uzależnić od „Minecrafta” (gra, która nie ma ani grafiki, ani jakiegoś spektakularnego gameplayu). Chcę przez to powiedzieć, że gdyby książka okazała się spisem jakichś hardcowowych technikali dla jajogłowych w rogowych oprawkach, wymiękłbym. Na szczęście tak nie było. Przypomina bardziej reportaż, który dzięki nietuzinkowemu stylowi autora, czyta się jak dobry thriller. Poza tym można się z niej o niebo więcej nauczyć o reklamie i marketingu niż z niejednego podręcznika akademickiego (z tych samych powodów polecam też biografię Steve’a Jobsa).
Głównym bohaterem książki jest Tom Kalinske, menadżer, który za czasu prezesury w firmie Mattel, wsławił się odratowaniem dychającej resztkami sił lalki Barbie i wypromowaniem jej na jedną z najlepiej sprzedających się zabawek ever. Jakby tego było mało, stworzył jeszcze postać He-mana, czym kolejny raz rozbił bank. Po zakończeniu przygody z branżą zabawkarską, Kalinske objął stanowisko w amerykańskim oddziale Segi, gdzie miał za zadanie uczknąć kawałek z tortu zwanego „rynkiem gier”, który w 90% był zdominowany przez Nintendo. O skali trudności tego zadania niech świadczy fakt, że Nintendo w tamtych czasach miało status, jakim obecnie cieszy się Apple (spoko androidowcy, my wiemy, że to tylko hype). Byli uznawani na innowacyjnych, mieli kupę szmalu i dyktowali warunki reszcie branży. Sega startowała z poziomu… hmmm powiedzmy, że Manty Multimedia. Kalinske mimo wielokrotnie mniejszego budżetu i ze sporym obciążeniem na starcie (Nintendo zmuszało sklepy i wydawców do podpisywania umów o współpracę na wyłączność, bo inaczej odetną ich od dostaw towaru), odważył się podjąć rękawice i wyskoczył z nimi na solówkę. W tym momencie zaczęła się wojna, która na zawsze odmieniła branżę gier… a przynajmniej przyspieszyła jej rozwój. Wojna, która toczyła się na trzech poziomach – sprzętu, gier i marketingu. Od teraz rozpieszczone pozycją monopolisty Nintendo, musiało co rusz trząchać nogą, żeby odpędzić od siebie podgryzającą ją w nogawki Segę. Obie firmy kierowały się zupełnie innym podejściem do tematu gier. Nintendo od początku swojego istnienia stawiało na gry familijne i nie chciało przekraczać granic moralnych, z kolei Sega postawiła na agresywny marketing (wyśmiewanie Nintendo w reklamach) i brutalne gry skierowane do starszego klienta, nie unikając przy tym kontrowersji. I taka strategia się sprawdzała. Przynajmniej na początku. Ogólnie się działo.
Książka bardzo szczegółowo prowadzi nas przez kolejne poczynania obu firm, ale o dziwo udaje jej się nie być nudną. Baaa zawiera tyle smaczków, że jak ktoś je zapamięta, ma duże szanse zostać gwiazdą na niejednej imprezie (dla geeków). Sam początkowo próbowałem je spisywać, żeby zrobić szał w tej recenzji, ale ostatecznie okazało się, że jest tego zbyt dużo i odpuściłem. Zresztą, po co psuć wam zabawę? Powiem tylko, że przy niektórych anegdotkach, nie mogłem wyjść z podziwu, jak wiele rzeczy jest kwestią szczęścia oraz jak silnym motywatorem potrafi być poczucie zdrady. Takim fartem jest na przykład Donkey Kong, czyli jedna z ikonicznych postaci Nintendo, która w rzeczywistości została stworzona w ramach zastępstwa. Otóż Nintendo pisało grę o Popeye’u i miało ją już praktycznie ukończoną (automaty schodziły z taśmy), a tu zonk, bo nie dogadali się z inną firmą w kwestii licencji. Jak łatwo się domyślić poszło o pieniądze. Nintendo nie chciało utylizować automatów, bo wpompowali w nie kupę siana, postanowiło więc zatrudnić jakiegoś programistę i zlecić mu pogrzebanie w skryptach. Po kilku tygodniach koleś przyniósł poprawioną grę, w której zamiast Popeye’a był Jumpman (przemianowany później na Mario… tak tego Mario), z kolei Bluto, czyli czarny charakter, został zastąpiony przez Donkey Konga. I to był strzał w dziesiątkę. Natomiast, jeśli chodzi o zdradę i zemstę, to tutaj wchodzi wątek Playstation. Kurde niby taki ze mnie fan, a nie miałem pojęcia, że Sony początkowo nie miało zamiaru wypuszczać własnej konsoli. Ot wiedzieli, że w branży jest sporo szmalu do zgarnięcia, ale nie czuli się na siłach, żeby tworzyć coś od zera. Zaproponowali za to swoją technologię Nintendo i przybili nawet deal na wydanie wspólnej konsoli, ale w dniu, kiedy informacja miała zostać ogłoszona światu, na scenę wszedł prezes Nintendo i powiedział, że ma zaszczyt poinformować o podjęciu współpracy między Nintendo a…. Philipsem. Czujecie bazkę? Ugadali się z Sony, po czym stwierdzili, że to ich konkurent z japońskiego podwórka, więc taki wał, nie będą ich pompować i na boczku klepnęli umowę z Philipsem. W dodatku ogłosili to w taki sposób, że nikt z Sony przez kolejny miesiąc nie miał odwagi pokazać się na mieście i skonfrontować z szyderami. Takich smaczków jest multum. Znajdzie się nawet coś o wojnie Reeboka z Adidasem i Pepsi z Coca Colą. Strasznie mnie kręcą takie pikantne „stadi kejsy”.
Powiem tak, jeśli macie kupić w tym roku jedną książkę, kupcie moją „Świnia ryje w sieci” ;), ale jak jesteście dziani i możecie pozwolić sobie na dwie, to bierzcie jeszcze „Wojny konsolowe”. Nie musicie być super zajarani branżą, żeby się wciągnąć, a jeśli ktoś robi w reklamie i marketingu, to wręcz powinien potraktować ją jako lekturę obowiązkową. Do tego trzeba dodać, że książka ma bardzo wyjściowe wydanie – twarda okładka i trochę zdjęć. Dobrze się prezentuje na półeczce, więc sprawdzi się na prezent. Propsuję.
P.S. Omińcie tylko wstępniaka popełnionego przez Setha Rogena (tak, tego aktora) i Evana Goldberga (tak, tego scenarzystę). Strasznie suszą. Poza tym git.
„Wojny konsolowe: Sega, Nintendo i batalia, która zdefiniowała pokolenie”
Autor: Blake J. Harris
Wydawnictwo: SQN
Ilość stron: 584 w twardej oprawie