52 książki w rok #Challenge – podsumowanie marca
Dobiliśmy do połowy maja, a ja na bloga wjeżdżam dopiero z książkowym podsumowaniem marca. To chyba koronny dowód, że prokrastynacja powinna być traktowana jak poważna choroba i podlegać pod grupę inwalidzką rentę. Na wstępie muszę powiedzieć, że marzec nie był najlepszym miesiącem pod względem doboru lektur. Żeby wyjść na mądrzejszego niż jestem i zapunktować u czytelników w rogowych oprawkach, wymyśliłem sobie, że liznę trochę uznanej klasyki. Problem w tym, że w marcu wypadł mi urlop, który spędzałem w Tajlandii i ciężar gatunkowy książek totalnie nie zagrał z wakacyjnym nastrojem. Dookoła piaseczek, hamaczek i drineczek, a ja, zamiast biegać za friesbee, skakać na bombę i cieszyć się słońcem, katowałem się filozoficznymi wywodami Milana Kundery i Anthonego Burgessa. Zdecydowanie zły czas i złe miejsce na takie lektury. Zacznijmy jednak od początku.
9/52 „Blackout„ Marc Elsberg
W marcu na pierwszy ogień poszedł Blackout, czyli jeden z najgłośniejszych bestsellerów 2015, autorstwa Marca Elsberga. Trzeba przyznać, że wydawca zadbał o naprawdę dobry marketing tego tytułu. Reklamy atakowały mnie z taką częstotliwością #ciasteczka, że w końcu się złamałem i kupiłem. Cóż mogę powiedzieć? Książka zajebista… jeśli chodzi o wydanie. Ładna, minimalistyczna okładka i doskonała prezentacja na półeczce. Niestety w kwestii treści jest już gorzej. Spodziewałem się dreszczowca, który od pierwszej strony złapie mnie za mordkę i nie puści już do końca, tymczasem dostałem ośmiuset stronicowe pierdu pierdu. Strasznie nad tym ubolewam, bo pomysł i początek dobrze rokowały. Zastanawialiście się kiedyś, jak wyglądałoby wasze życie bez prądu? Obstawiam, że wymięklibyście już po kilku godzinach, wraz z rozładowaniem baterii w lapkach i telefonach, a co za tym idzie, odcięciem od fejsika, kwejka, snapchata i śmiesznych kotków. Czujecie ten dramat? A to dopiero początek. Bez prądu nie działają mikrofalówki, burgerownie i pizzerie, więc umarlibyście z głodu. Bez prądu nie funkcjonują szpitale, więc przy ewentualnym skaleczeniu umarlibyście na tężca. Nawet jeśli jakimś cudem przetrwacie, to co to za życie? Fury nie zatankujecie, w Tibie nie poexpicie, latte macchiato nie wychylicie. Generalnie średniowiecze. I właśnie w takie lęki celuje Marc Elsberg. Książka zaczyna się od równoczesnej awarii w kilku europejskich elektrowniach. Początkowo wszyscy wychodzą z założenia, że to tylko niegroźna, chwilowa usterka i wszelkie niedogodności biorą na klatę. Każdy każdemu pomaga i jest super słitaśnie, ale im dalej w las, tym gorzej. Kolejne dni kryzysu energetycznego wywołują coraz większy spadek morale, aż ostatecznie w miastach zaczyna rządzić prawo dżungli. Pieniądze przestają mieć jakąkolwiek wartość, sklepy nie dostają zaopatrzenia, więc trzeba sobie radzić inaczej, na przykład kogoś obrabować, a że okradany jegomość rzadko kiedy wyskakuje z fantów po dobroci, trzeba użyć skuteczniejszych argumentów – dać w ryj, wyjechać z dyńki, ożenić z kosą tudzież pójść jeszcze dalej. Ogólnie klimaty niczym w Walking Dead. Równolegle dostajemy wątek włoskiego informatyka, który odkrywa, że za awarią elektrowni stoją terroryści-fanatycy i hackerzy w jednym, gardzący konsumpcjonizmem, korporacjami itd. Marzy im się cywilizacyjny reset. Uznają, że taki plan najłatwiej zrealizować poprzez pozbawienie świata prądu. Włoski informatyk z pomocą agend rządowych będzie próbował ich powstrzymać. Pomysł jak najbardziej nośny, ale autor dał dupy, bo chcąc uwiarygodnić książkowy scenariusz, okazał się aż nazbyt skrupulatny. Dobre kilkadziesiąt stron, jeśli nie kilkaset, to techniczny opis funkcjonowania elektrowni i sieci energetycznej – budowa, jak je wygasić i jak przywrócić do działania. Nuda i męczenie buły. Zeszłoroczny „Marsjanin” też cierpiał na takie bolączki, ale nie było ostatecznie tego aż tak dużo i równoważyło je poczucie humoru głównego bohatera. Niestety w „Blackoucie” autor nie wyczuł proporcji i miejscami stworzył podręcznik dla inżynierów. Poza tym cała historia jest strasznie miałka, brakuje jej pazura i dobrego punktu kulminacyjnego. Przeczytałem do końca w nadziei, że może jeszcze w finale zejdzie jakieś pierdolnięcie, ale niestety, poszedł tylko kapiszon. Ogólnie nie jestem ani super zachwycony, ani skrajnie zniesmaczony. „Blackout” po prostu jest przeciętny. Mimo to planuję dać autorowi jeszcze jedną szansę. Jego nowa książka „Zero” również ma świetny marketing i kusi śłitaśną okładką, a że cierpię na półeczkowy fetysz i mam silną potrzebę kompletowania serii, kupno jest tylko kwestią dobrej promocji.
10/52 „Nieznośna lekkość bytu” Milan Kundera
Czy jest na sali ktoś, kto nigdy nie słyszał o tej książce? Jeśli tak, lepiej się nie przyznawać. Lekturę wybrałem oczywiście po to, żeby mieć temat do prowadzenia inteligenckich small talków podczas pucowania się na bankietach, kiedy już mnie kopnie sława i bogactwo. Niestety do tego czasu będę musiał popracować jeszcze nad grą aktorską, szczególnie nad udawaniem entuzjazmu. Prawda jest taka, że nie potrafię zachwycić się tym tytułem, tak jak bym sobie tego życzył. Owszem książka jest niegłupia i ma sporo błyskotliwych spostrzeżeń, ale zdecydowanie nie jest to mój gatunek i stylistyka. Do rzeczy, o co właściwie się rozchodzi? Bazując na internetowych streszczeniach i interpretacjach, ponoć Milan Kundera próbuje udowodnić, że wszystko, co nas spotyka w życiu, determinuje przypadek. Przypadkiem jest to, że zakochujemy się akurat w „tej” osobie, a nie innej, że pracujemy tam, gdzie pracujemy, zadajemy się, z kim się zadajemy i podejmujemy decyzje, jakie podejmujemy. Brzmi jak masło maślane, ale właśnie taka jest teza. Milan uważa, że rzeczy po prostu się ludziom przytrafiają #shithappens i nie ma co się szarpać, trzeba przyjąć je na klatę, a życie stanie proste – nieznośna lekkość bytu. Z drugiej strony lekkie życie nie przynosi satysfakcji i staje się ciężarem, czy jakoś tak! Możliwe, że totalnie wszystko pomieszałem. Może lepiej powiem, jak to wygląda z mojego punktu widzenia. Otóż jak dla mnie, książka opowiada o problemach egzystencjonalnych czeskiego chirurga, Tomasza. Tomasz jest jebaką, taki Charlie Sheen wannabe. Co jakiś czas ogarnia sobie foczkę na wieczór, zrywa jej plombę gwarancyjną, po czym odwozi na chatę lub do hotelu. Ma zasadę „żadnego nocowania”. Niestety pewnego dnia los sprawia mu psikusa i podstawia Teresę. Ta, jak każda inna, zjawia się u niego na kwadracie, tyle że przyjeżdża z gorączką. Tomasz nie ma serca wystawić jej za drzwi w takim stanie i pozwala przekimać. To drastyczne złamanie zasad kończy się dla niego tragicznie – ślubem. Problem w tym, że Tomasz hajtnął się z obowiązku i wcale nie planuje kasować numerów kochanek. Cały czas się łajdaczy, a w ramach pocieszenia, małżonce kupuje psa. W tym momencie na Czechosłowację najeżdżają sowieci i Tomasz z Teresą przenoszą się do Szwajcarii. Tam miało być im lepiej, ale Tomasz spotyka starą znajomą, malarkę Sabrinę i znowu zaczyna chędożyć się na boku. Teresa nie wytrzymuje tych zdrad psychicznie i wraca do Czech. Tomasz bije się z myślami. Z jednej strony jest zadowolony, że pojechała, bo ma luz i może się na legalu puszczać, z drugiej tęskni #cienias. Ostatecznie postanawia wrócić za Teresą. Przez komunistyczne represje nie może znaleźć roboty jako lekarz i z braku laku zatrudnia się do mycia okien na zlecenie. Przy okazji bałamuci wszystkie klientki, przez co Teresa znowu dostaje ostrego bólu dupy. Żeby złagodzić sytuację, postanawiają przeprowadzić się na jakąś zabitą dechami wieś, z dala od wszystkich lafirynd i tam po kilku latach oboje giną w wypadku samochodowym #confused. Następnie Kundera wraca jeszcze do wątku Sabriny, tej szwajcarskiej nałożnicy Tomasza. Sabrina ma już nowego gacha, żonatego intelektualistę Franza. Pewnego dnia Franz oświadcza Sabrinie, że planuje porzucić żonę i być z nią na pełen etat. Ta mówi, że spoko luzik, ale jak tylko Franz wychodzi z domu, pakuje majdan i daje nogę do USA. Franz jest z tego powodu bardzo smutny, ale szybko znajduje pocieszenie w ramionach młodej studentki, a chwilę później kopie w kalendarz. Koniec. 10/10.
P.S. Znalazłem jeszcze notatkę na Kundlu, sporządzoną na żywo podczas czytania. Idzie tak: „Nieznośna lekkość bytu, czyli książka o tym, że razem źle, a osobno jeszcze gorzej. Teresa – pierwsza foczka w historii, która robiła jazdy mężowi, bo zdradzał ją w jej snach. Czochrała mu rzeczy, jak wychodził do roboty.
11/52 „Rozpustne nasienie”, Anthony Burgess
Kolejny klasyk, który przyszło mi katować na tajlandzkiej plaży. Po książkę sięgnąłem z rekomendacji blogerki z „Legend Sowiego Lasu”. Fakt, że napisał ją Anthony Burgess, czyli autor legendarnej „Mechanicznej pomarańczy” też nie był bez znaczenia. Pod względem tematyki, książka jak najbardziej trafia w moje klimaty, czyli antyutopia i biczowanie lewaków. Mamy bliżej nieokreśloną przyszłość, nad światem wisi widmo przeludnienia i głodu. Panująca władza wprowadza ostre restrykcje, aby wyhamować przyrost populacji. Każdej rodzinie przysługuje prawo do posiadania maksymalnie jednego dziecka, ale generalnie robienie dzieci jest passe i lepiej widziane są małżeństwa z zerowym posiadaniem. Stanem pożądanym jest bezpłodność i homoseksualizm, które gwarantują urzędową karierę i dostatnie życie. Taki układ społeczny panuje mniej więcej do połowy książki, po czym następuje zwrot o 180 stopni i państwo totalitarne, kontrolujące każdy aspekt życia swoich obywateli, zostaje obalone przez rewolucjonistów i zmienia się w państwo wolne, bez restrykcji, ale przy okazji zdezorganizowane, co przynosi równie opłakane skutki. Zamienił stryjek siekierkę na kijek. Książka powstała w latach 60′ i starała się przewidzieć przyszłość z punktu widzenia „teraźniejszości”. Anthony Burgess całkiem trafnie wyczuł niektóre problemy przyszłych pokoleń, z kolei w innych mocno odpłynął. „Rozpustne nasienie” nie zostanie moja ulubioną lekturą antyutopijną, ale nie uważam, żeby to była strata czasu. Generalnie pierwsza połowa, z ustrojem totalitarnym w roli głównej, o wiele bardziej mi podeszła. Po rewolucji następuje chaos, pojawiają się wątki z kanibalizmem i jakoś mi to nie siadło. Lektura nie należy do najlżejszych i zdecydowanie nie jest dla każdego. Z czystym sumieniem mogę polecić fanom Orwella i Huxleya. Reszta tylko na własne ryzyko.
BTW. Jeśli planujecie czytać w miejscach publicznych, lepiej zaopatrzcie się w jakąś fejkową okładkę. W innym wypadku, oceniające spojrzenia was zmiażdzą.
12/52 „Był sobie chłopiec”, Nick Hornby
Prawda jest taka, że nigdy nie uwzględniałem tej książki w swoich planach. Miałem mniej więcej skonstruowaną playlistę, ale przeczytanie po kolei Kundery i Burgessa tak mnie umęczyło, że dla odmiany potrzebowałem czegoś lekkiego i mało angażującego. Odpaliłem kundla, zacząłem przeglądać tytuły i eliminować wszystko, co za długie lub wymagające myślenia. Tym sposobem padło na książkę Nicka Hornby’ego. Nie miałem względem niej totalnie żadnych oczekiwań, ot przeczytam, odhaczę marzec i z głowy. Tymczasem okazało się, że to całkiem przyjemna lektura i nawet kilka razy się zaśmiałem. Brawa dla tłumacza, że nie zgubił żartów w przekładzie. Książka opowiada o 36-letnim lekkoduchu Willu. Will nie musi pracować, bo jego ojciec napisał kiedyś kolędę, która w książce ma status „Last Christmas” i dzięki niej, co miesiąc dostaje tłuściutki przelew z tytułu tantiem. Jedynym problemem Willa jest nuda. Chłop nie za bardzo ma pomysł, co zrobić z wolnym czasem. Prowadzi zbyt wygodne życie, żeby wchodzić w stały związek, znajomi dawno się pohajtali i narobili dzieciaków, przez co ich rozrywkowy potencjał spadł do zera. Nie ma też żadnego hobby, interesują go wyłącznie modne ubrania, dobre płyty i przelotne romanse. Jeden z nich przeżywa z samotną matką. Po upojnej nocy standardowo chce ją spławić, tymczasem okazuj się, że to ona spławia jego. Will orientuje się, że samotne matki to jego wymarzony target. Są ostro wyposzczone, ale nad ranem po cichu zbierają bambetle i spieprzają do dzieciaka. W dodatku nie mają żadnych roszczeń. Zajarany takim stanem rzeczy, wpada na niecny plan zapisania się do grupy wsparcia dla samotnych rodziców, gdzie zamierza polować na gorące, pokaleczone psychicznie MILFy. W rzeczywistości nie wszystko idzie po jego myśli, ale dzięki tym spotkaniom poznaje 12-letniego Marcusa, z którym po czasie się zaprzyjaźnia. Siłą książki jest odwrócenie ról, to Marcus w tym duecie wydaje się rozsądniejszy, a Will pokazuje mu jak być dzieciakiem. Dobra, trochę przynudzam, ale książka jest naprawdę spoko. Autor wielokrotnie wrzuca Willa w niezręczne, ale bardzo prawdopodbne sytuacje, co jest z całkiem zabawne. Skoro ja się uśmiałem, a czasami mam wrażenie, że jestem już tak zblazowany, że nic nie jest w stanie mnie rozbawić, to wam tym bardziej powinna się spodobać.
BTW nie widziałem filmu, ale czytając o Willu, przed oczami stawał mi Hugh Grant. Przypadek? Ta postać jest idealnie pod niego skrojona.
Tyle, jeśli chodzi o marzec. Poprzednie części znajdzieci TU STYCZEŃ i TU LUTY. Podsumowanie kwietnia przy dobrych wiatrach pojawi się w sierpniu.