Duma, uprzedzenie i jemioła

Na strimingi już na grubo wpadają tegoroczne paździerze świąteczne. Plan jest taki, że je wszystkie obejrzę, po czym tu wrócę z polecajką tych najgorszych -> tak złych, że aż wspaniałych.

Póki co odsyłam do mojego ukochanego świątecznego gniota, jakim jest „Duma, Uprzedzenie i Jemioła”. Film, w którym tytuł jest najmniej pojebawszym elementem.

Oczywiście fabuła opera się na ciężkim życiu 30-latki, która zapiernicza jak mały samochodzik w prestiżowej nowojorskiej kancelarii adwokackiej. Nie tylko nie ma chłopa, ale nawet kota nie ma, tyle pracuje.

Niestety właśnie zbliżają się święta, czyli najgorszy dla niej okres roku, bo nie można robić nadgodzin, tylko szefowa każe jej zamknąć lapka i iść do domu, spędzić czas z rodziną.

Jak wiemy z powyższego akapitu, na naszą bohaterkę nikt na chacie nie czeka, więc z braku laku postanawia pojechać na święta do małej pipdówki, gdzie psy szczekają dupami i przy okazji mieszkają jej rodzice. Jezu, najgorzej, bo tam na pewno kawiarnie są tak biedne, że nie robią tulipanów z mleka na piance.

No i pojechała, ale wygląda na to, że sobie nie odpocznie, bo okazuje się, że jej matka jest kimś ważnym w pipidówce i już na dzień dobry zaczyna męczyć bułę naszej głównej bohaterce, że: „Hurr durr robię ze swoim komitetem imprezę charytatywną, na której zlicytujemy 5 choinek dla domu dziecka (albo kultury) i nie wyrabiam się na zakrętach, weź pomóż”

Babeczka mówi, że spoko, luz, po czym okazuje się, że matka ją wysiudała i zrzuciła na nią organizacje imprezy od A do Z -> załatw catering, kelnerów, didżeja, dekoracje, jakieś winko bezalkoholowe dla gości i te choinki na aukcje też.

Babeczka mówi, że spokojna twoja rozczochrana, zrobi sie, po czym odkrywa, że jest mały problem. Otóż nikt w pipidówce nie ma pojęcia, że taka impreza w ogóle ma się odbyć, więc dodatkowo musi obmyślić kampanię reklamową.

Podsumowując -> trzeba zainwestować mnóstwo czasu, wydać kupę szmalu i zatrudnić w pip personelu, a wszystko po to, żeby na końcu zlicytować choinki za łącznie 500 dolców, w dodatku kanadyjskich XD

Ale to i tak uj, bo wcześniej jest scena jak główna babeczka wraz ze swoim przydupasem, czyli kolesiem, na którego „całkiem przypadkowo” wpadła na ulicy 30 sekund po tym, jak dotarła do pipidówy. No i ten koleś chodził z nią do klasy na etapie liceum, a później ich drogi się rozeszły, bo ona pojechała robić karierę w Nowym Yorku, tymczasem on został w pipidówie, bo kocha małomiasteczkowy klimat i co prawda jest spłukanym przegrywem, ale za to ma uśmiech Krzysztofa Ibisza i lubi pieski. I oferuje jej swoją pomoc, bo wiadomo, że chce ją wychędążyć, jakby jutra miało nie być… yyy wróć, bo zależy mu na losie lokalnych dzieci.

No i nasza główna bohaterka i przydupas z idealnymi siekaczami, wpadają w odwiedziny do tego domu kultury… albo dziecka #nevermind, żeby zobaczyć na kogo właściwie zbierają hajs. Schodzi tu potężny dysonans poznawczy, bo scenografia ewidentnie sugeruje, że trafiliśmy do tajnej bazy Elona Muska -> po prawej odpicowane stanowiska komputerowe, na których dzieciarnia śmiga w Counter Strike’a i liczy V dolce. Po lewej wypasiona sala do fitnessu, na której dziewczynki tańczą bachatę niczym Ania Lewandowska w Hiszpanii. Na wprost profesjonalnie nagłośniona scena, na której bombelki śpiewają kolędy. I w tym momencie objawia nam się opiekunka dzieciaków i wyjeżdża do głównej babeczki tak: „Ojoj, ale u nas bida. Normalnie od wtorku palimy w piecu starymi kaloszami, bo ni ma na węgiel. Jeśli nie uda wam się opchnąć tych 5 choinek na kolacji charytatywnej, to tylko Wielki Potwór Spaghetti raczy wiedzieć, co się z nami stanie ojoj.”

Po tym przemówieniu przydupas głównej babeczki wpada na genialny pomysł, jak nagłośnić licytację. W życiu nie zgadniecie, jak planuje to ogarnąć! Otóż robi plakat w paincie, następnie drukuje 10 kopii na swoim urządzeniu wielofunkcyjnym, które po tej operacji nadaje się tylko na śmietnik, wszak kupno nowej drukarki wychodzi taniej niż nowy toner. Następnie rozwiesza te ogłoszenia w parku na 10-ciu drzewach i voila! –> wszyscy lokalni milionerzy zostali poinformowani i potwierdzili obecność XD. Storieski Make Life Harder to przy tym uj, jeśli chodzi o zasięgi.

Tutaj warto nadmienić, że przydupas jest kucharzem, który prowadzi małe bistro, ale bardzo słabo mu idzie, nie ma klientów, etc. i liczy, że ogarnięcie cateringu na imprezie, nie tylko zapewni mu dostęp do wyszczuplających majtek głównej bohaterki, ale też wyrobi markę lokalnej Magdy Gessler i biznes w końcu ruszy z kopyta.

BTW tak słabo mu idzie, że ma czas, żeby cały dzień być na zawołanie głównej babeczki, wykłada hajs na składniki, w dodatku na spotkania przyjeżdża Jeepem, nówka sztuką w full opcji z salonu. No bida aż piszczy. Na szczęście licytacja zmienia wszystko. Otóż jakaś bogolka próbuje jego przekąskowego koreczka śledziowego, po czym urywa jej dupsko i wyskakuje z propozycją, że otworzy typowi restauracje. Typ ma totalnie wolną rękę w temacie wyboru lokalu i skomponowania menu, ona po prostu wypisze tłusty czek i naura.

I tu docieramy do finałowego plot twista. Typ ma restauracje, choinki sprzedały się za 500 dolców, więc opiekunka z domu dziecka wznosi tost szampanem za 600 dolców, żeby to uczcić. Do pełni szczęścia brakuje tylko przełomu w życiu naszej głównej bohaterki. I właśnie w tym momencie dostaje telefon, z którego dowiaduje się o awansie w kancelarii adowkackiej, ale aby to się sformalizowało, musi teraz, natychmiast zjawić się w Nowym Yorku, co jest idiotyczne, bo jesteśmy w dniu wigilii, a w pierwszej scenie dowiedzieliśmy się, że w wigilię i święta kancelaria jest zamknięta, heloł.

Niemniej główna dziunia wpada w euforię, bo w końcu ją docenili i szybciorem leci do domu, żeby spakować tobołek i przygotować się do wyjazdu. Jednak kiedy zamyka walizkę, doznaje retrospekcji w stylu Van Damma w „Krwawym Sporcie” i w głowie wyświetla jej się film, jak to z przydupasem rzucali się kulkami ze śniegu, wspólnie kolędowali oraz ten jeden raz, kiedy zrobiło się między nimi naprawdę gorąco, więc postanowili pójść do parku i kupić na spółę porcję pieczonych kasztanów. Te flashbacki taką ją wzruszają, że stwierdza -> „HWDP w Nowy York, zostaje z chłopem w rodzinnej miejscowości, a że z sukcesem urządziłam licytację choinek, to mam już skilla, żeby zostać miejscową projektantką wnętrz”. I tak też czyni, co reżyser podkreśla subtelnym ujęcien pipidówkego rynku, po czym kamera robi zbliżenie na jeden lokal, na elewacji którego widzimy szyld „biuro projektowe”, po czym kolejny przejazd kamery i przez witrynę widzimy naszą parkę zakochańców, jak się migdalą. Koniec.

Wspaniały był to film, nigdy go nie zapomnę… aczkolwiek trochę żałuję, że go obejrzałem, bo prawdopodbnie już nigdy nie zobaczę niczego lepszego. Po prostu lepiej się nie da. To było perfekcyjne od pierwszej do ostatniej sekundy. Czułem zapach tych kasztanów. Czułem smak tego koreczka śledziowego. Byłem tymi wyszczuplający gaciami. Milion/10.