Jason Bourne. Iść czy nie iść?
Dziś w kinach debiutuje jeden z najgłośniejszych tegorocznych blockbusterów, czyli Jason Bourne. Jest to już czwarta lub nawet piąta cześć serii, jeśli liczyć paździerzowe „Dziedzictwo” bez udziału Matta Damona i czuję z tego powodu lekkie zażenowanie. W końcu ile można serwować odgrzewane kotlety? W kółko dostajemy albo ekranizacje komiksów ze stajni DC i Marvela, albo sequele i rebooty. Ciągle to same ryje i te same scenariusze #nuda. Z drugiej strony strasznie się zajarałem, kiedy udało mi się zdobyć wejściówkę na pokaz przedremierowy. Może i nie jestem jakimś super fanem przygód Dżejsona, ale szanuję, bo dotychczas trzymały poziom i fundowały solidną, mało inwazyjną rozrywkę, czyli coś, za czym bardzo tęsknie. Niestety wszystkie filmy, które ostatnio ogladałem, okazywały się usypiącymi szmirami. Od dłuższego czasu tylko seriale utrzymują mnie przy „popkulturowym” życiu. Liczyłem, że Bourne odczaruję złą passę. W końcu z filmami jak z piosenkami, najbardziej lubimy te, które już znamy.
Jason Bourne- O czym to?
Szczerze mówiąc nie za bardzo pamiętam jak skończyły się poprzednie części, a co za tym idzie, jaki powinien być punkt wyjścia w najnowszej, ale to nie ma znaczenia. Fabuła w Jasonie to tylko wymówka, żeby Matt Damon mógł trochę pobiegać po mieście, jebnąć komuś z karata i zaliczyć szalony pościg, na końcu którego jakieś autko zaliczy widowiskowe dachowanie. I tym razem jest podobnie. Wróć, jest identycznie. Z każdą kolejną minutą rosło wrażenie, że już to kiedyś widziałem. Z nowym Jasonem jest ta sama sytuacja, co z ostatnim Terminatorem i Star Warsami, czyli stara historia została opowiedziana od nowa. Odhaczmy motywy, które powtarzają się z innych części:
– Bourne trafia na ślad afery w CIA ☑
– Jason desperacko próbuje odkryć własną przeszłość, w związku z czym biega po mieście za jakimś typami, którzy mogą mu w tym pomóc ☑
– CIA próbuje schwytać zabić Jasona w obawie przed wyciekiem tajnych danych ☑
– Bourne jebnął komuś z karata ☑
– ginie dupa Jasona ☑
– agentka CIA przechodzi na stronę Jasona ☑
– Jason podgląda przez lornetkę ludzi w przeszklonych biurowcach ☑
– dachowanie fury w finałowej scenie ☑
Jason Bourne- Jak wyszło?
Powiem to bez zbędnej gry wstępnej, film nie tylko mi się nie podobał, ale wręcz mnie wkurwił, chociaż część winy za takie odczucia ponosi Cinema City. Otóż moja wejściówka nie miała przypisanego konkretego miejsca na sali kinowej. Obowiązywała zasada, kto pierwszy ten lepszy, a że na seans wbiłem w ostatniej chwili, do wyboru miałem już tylko dwa pierwsze rzędy. Siłą rzeczy musiałem usiąść pod ekranem i już wiedziałem, że to się nie uda. Za blisko. Z tej odległości perspektywa jest zakrzywiona, a i ból szyi spowodowany ciągłym patrzeniem w górę też nie pomagał w oglądaniu. Domyślam się, że kina są łase na hajs i gdyby tylko mogły, ustawiłyby dodatkowe miejsca nawet za ekranem, ale kuźwa trochę refleksji nie zaszkodzi. Takie oglądanie to sado-maso, po którym odechciewa się wizyt w kinie na następne 10 lat. Kolejne trzy grosze do mojego źródełka nienawiście dorzucił reżyser Paul Greengrass, który wyszedł z założenia, że wyjdzie zajebiście, jeśli ujęcia będą kręcone „z ręki” i specjalnie na tę okazję zatrudnił kamerzystę z parkinsonem. Otóż nie, wcale nie wyszło zajebiście. Jest tragedia. We wszystkich sekwencjach akcji obraz jest rozmyty i niemiłosiernie rozstrzęsiony. Z mojego miejsca widziałem tylko rozmazane kształy i kolory. Było tak źle, że w pewnym momencie zacząłem się obawiać, czy za chwilę nie dostanę drgawek i nie zacznę toczyć piany z pysia. Za odczucia wizualne daję 1. Epilepsja gwarantowana. Dziwne, że na zajawkach obraz jest stabilny, tylko montaż dziki. o_O.
O scenariuszu już wspominałem – wtórny, przewidywalny, bez żadnych zaskakujących zwrotów akcji, po prostu zrobiony na odpierdol, żeby jeszcze raz podpiać sie pod franczyzę Jasona Bourne i wyłomotać ludzi z kasy. Chociaż nie, mam dwa plusy. Po pierwsze tempo, które jest dynamiczniejsze niż w poprzednich częściach i dwa, ciężki klimat. Podoba mi się, że napięcie nie jest rozładowywane przez żarciki, jak to bywa w Bondzie. Daję 3 na szynach.
Najsolidniejszym fundamentem filmu zdecydowanie jest aktorstwo, chociaż fajerwerków się nie spodziewajcie. Tym razem w rolę bad guya wciela się stary wyjadacz Tommy Lee Jones, a jego padawanem jest Vincent Cassel, czyli też uznana marka. Obaj panowie zjedli zęby na takich rolach, więc i tutaj nie zawodzą, ale nie wnoszą też niczego świeżego. Tommy Lee Jones zagrał dokładnie to samo, co w „Ściganym”. Dalej w obsadzie mamy zdobywczynię tegorocznego Oscara za drugoplanową rolę w „Dziwczynie z portretu”, Alicie Vikander. Alicia wciela się w najbardziej oklepaną postać ever, czyli młodą, ambitną agentkę CIA. Dupy nie urwała, ale nie mam też do czego się przyczepić, występ poprawny. Najsłabiej wypada Matt, który przez cały film łazi z tym samy wyrazem twarzy i wygłasza raptem 25 linijek tekstu. Biorąc pod uwagę, że za rolę skasował 20 milionów, wychodzi piękna średnia 800 tys. dolców za linijkę #zazdrosć #bardzo. Jedyne czym mi zaimponował to kolejną metamorfozą. Matt oficjalnie dołączył do grona aktorów, którzy tyją i chudną na zawołanie. Kilkanaście miesięcy temu ekstremalnie się wygłodził na potrzeby „Marsjanina”, z kolei w Bournie jest 100-kilowym klocem, ale za to z dobrą rzeźbą. Całkiem nieźle biorąc pod uwagę, że w tym roku kończy 46 lat.
W sumie film dostaje 4/10, czyli znacznie poniżej oczekiwań, ale biorę pod uwagę, że moje beznadziejne miejsce w kinie mogło mieć na to duży wpływ. Być może z dalszej odległości od ekranu, te ujęcia z ręki aż tak bardzo nie drażnią, co z automatu podbiłoby notę. Cięzko stwierdzić. Sprawdzę na dvd, ale na chwilę obecną nie polecam. Sugeruję wstrzymać się do momentu premiery na antenie TV PULS.