„Diddly Squat” Jeremy Clarkson
- Tytuł:Diddly Squat
- Autorzy:
- Wydawca:
- Gatunek:
„Farma Clarksona” to najlepszy format reality show, jaki kiedykolwiek postał i nawet z tym nie handlujcie. Jestem absolutnym fanem i jak dla mnie, mógłby, wróć, powinien być to program nadawany codziennie. Taki Agrobiznes na miarę naszych czasów.
„Farma Clarksona” jest zabawna, lekka, przyjemna, angażująca, ma Kaleba i Gerarda, pokazuje nieprzyzwoitego bogola, który notorycznie topi hajs na głupie pomysły, musi się brudzić, użerać z biurokracją i ekologami oraz wstawać o świcie, a wiadomo, że nic tak nie bawi, jak dyskomfort bogoli. Ponadto są w nim chwytające za serduszko segmenty z trzodą chlewną, więc dla każdego coś miłego.
„Farma Clarksona” ma jeszcze jedną zaletę. Mianowicie lokuje Clarksona, zaliczającego się do bardzo wąskiej grupy „złośliwych dziadków”, których lubię. Chłop jest królem rołstów i sarkazmu, ma niesamowicie szybki procesor w głowie, który pozwala mu ripostować szybciej niż w F1 zmieniają opony i rzuca najlepszymi porównaniami ever, dzięki czemu wszystkie formaty, których się dotknie, zmieniają się w złoto. Fakt, nie opinia.
Laurka jak stąd do Katowic, a jednak nieszczególnie chciało mi się sięgać po książkową wersję >Farmy<. Mam w domu przynajmniej 5 książek Clarksona z etapu „Top Gear” i doskonale wiem, że Jeremy w wersji pisanej też dowozi, a jednak zbudowałem sobie w głowie wyobrażenie, że papierowe >Farmy< (liczba mnoga, bo właśnie wyszedł trzeci tom), to będzie powtórka z tego, co widziałem już w programie i nie dadzą mi niczego extra.
Oczywiście się myliłem, więc hau hau. Okazało się, że >Farmy Clarksona< w papierze, to przedłużenie programu o dodatkowe spostrzeżenia, rołsty i anegdotki. Baaa, najnowszy tom, czyli „Diddly Squat. Nie miał chłop kłopotu, kupił sobie świnie”, jest pisany z perspektywy trzeciego roku na farmie, co w rzeczywistości oznacza, że to książka wyprzedza program, a nie na odwrót.
I faktycznie są nowości. M.in. dowiadujemy się, że Clarkson chce oprzeć przyszłość farmy na zupie z pokrzywy, ale jak zwykle, kiedy wpada na genialny pomysł, nagle wyrasta przed nim masa komplikacji oraz Kaleb, który twierdzi, że nie ma opcji, żeby to przeszło. Ponadto odkrywamy, że zniknęły owce, ale za to do krów zostaje dopuszczony buhaj rozpłodowy, Maestro, który, że tak powiem, w tańcu się nie teges. Jest ptasia grypa, świnie rasy oksfordzkiej, mnóstwo absurdów związanych z przepisami + trochę pobocznych anegdotek.
Ogólnie sporo tekstów, a wszystko jak zwykle podane w zwartej formie felietonowej, gdzie jest miejsce na wstęp, żarcik, szpilkę, rześkie porównanie, odwrócenie kota ogonem, co by uwypuklić nonsens sytuacji oraz puenta z gatunku „drop the mic”. Całość oczywiście została przyprawiona konkretną porcją bezczelności oraz szczyptą „Możecie mi skoczyć”/ łamane na / „Ja tego procesu nie usprawnię? Plizz! Potrzymaj mi piwo i patrz”. Kto zna i lubi Clarksona / „Farmę”, odnajdzie się w tym bez problemu. Dziadek Jeremy nadal „to” ma. Czysta rozrywka. Tylko i aż.