„Rosa i Bjork” Satu Ramo

Ocena Pigouta:

Najbardziej lubię przychodzić tu z polecajkami krymianałów, które będą satysfakcjonujące dla purystów kryminalnych. Sam najlepiej odnajduję się w tym gatunku, poza tym odchodzi problem, że ktoś się przyczepi, bo fabuła jest już tak odrealniona, że dajcie spokój, a ja będę musiał robić za adwokata diabła -> „Mordeczko, ale taki jest koncept. Jeden lubi pomarańcze, drugi, jak mu nogi… jak złol chce podbić świat”.

Tymczasem w „Rosa i Bjork” elegancko, zbrodnia, jak z pierwszych stron (nordyckich) gazet -> ot typo jedzie sobie na nartach biegowych i nagle BACH!, pada na glebę. Okazuje się, że był to bardzo wpływowy polityk i ktoś go odstrzelił z karabinka do polowania na jelenie… co jest dość problematyczne, bo na Islandii w co drugim domu znajdzie się taka broń.

Zaczyna się skrupulatne śledztwo, czyli przesłuchujemy rodzinę i bliskich, sprawdzamy, czy denat nie miał z kimś kosy, a jak miał to weryfikujemy alibi tego kogoś, równolegle ogarniamy monitoring i czekamy na wyniki badań balistycznych, DNA oraz sekcji zwłok, z której wyjdzie na jaw, że chłop jako ostatni posiłek przed śmiercią, zjadł rybę z ziemniakami, a to już jakiś punkt zaczepienia.

Ale „Rosa i Bojork” to nie tylko bardzo dobry kryminał z kategorii „puryści lubią to”. To też wycieczka na Islandię za cenę książki. True Story, dochodzenie prowadzi Hildrun Runarsdottir, która jakiś czasem temu dostała do pomocy Jakoba Johansona, policjanta oddelegowanego z Finlandii. Podczas wycieczek na miejsce zbrodni, na przesłuchania, etc., Hildrun tłumaczy Jakobowi zwyczaj panujące na Islandii oraz różne lokalne dziwactwa, co przy okazji jest smaczkiem dla nas, czytelników.

I na ten przykład dowiadujemy się, że na Islandii była taka sama inba kredytowa co u nas, z tym że oni zamiast we franka szwajcarskiego, władowali się w euro. Albo, że narodową islandzką rozrywką jest polowanie na renifery, ale że ilość sztuk do odstrzału jest ograniczona, a chętnych nie brakuje, organizuje się loterię, w której do wygrania jest odstrzał renifera w towarzystwie oficjalnego kontrolera. Jak ktoś wygra takie zezwolenie, sąsiad klepie go po pleckach i gratuluje… po czym wraca do domu i burczy do żony -> „A to psikuta bez s. Oby się w stopę postrzelił #hatfu„.

W fabule jest zaszyta masa takich małych rzeczy o Islandii, do tego w tle naturka z surowym klimatem, mgły, fiordy jakieś, baa nawet ogrzewane morze jest (patrz punkt -> islandzkie dziwactwa), trochę życia prywatnego śledczych, a wiadomo, że życie prywatne przekłada się na zawodowe, no i w końcu połączenie kropek i odkrycie, coś czego nie wie Zenek Martyniuk, czyli jak do tego doszło.

Naprawdę bardzo fajny weekend spędziłem na Islandii dzięki Satu Ramo, więc nie pozostaje mi nic innego, jak puścić polecajkę książki pocztą pantoflową.

P.S. Nie miałbym nic przeciwko, żeby zrobili z tego serial. Widoczki na bank byłyby osom. Wiem, bo kiedyś byłem na Islandii i uważam, że to najbardziej niedorzeczne miejsce na świecie. W ciągu jednego dnia zaliczyłem wiosnę, lato, jesień, zimę, jeszcze raz wiosnę, widziałem 50 wypas wodospadów, jeszcze bardziej wypas wulkan, trafiłem na plażę, gdzie trzeba chodzić z kotwicą i mieć zamkniętą buzię, bo wieje tak, że 100-kilowy chłop odlatuje jak latawiec i pluje się żwirem (dlatego zamykamy pyszczek), a później na takie pustkowie z czerwoną ziemią, które wygląda jak Mars na zdjęciach NASA. A na koniec zjadłem kanapkę z krabem w cenie Toyoty Yaris i moczyłem dupsko w jacuzzi pod gołym niebem. Kozackie miejsce. Jak nie możecie akurat lecieć, książka da wam tego namiastkę.