„Rey Blanco” Juan Gómez-Jurado
- Tytuł:Rey Blanco
- Autorzy:
- Wydawca:
- Gatunek:
Kilkanaście tygodni temu miałem tutaj reckę książki „Reina Roja”, czyli po polsku „Czerwona Królowa”. Była to dość głośna premiera, bo okraszona informacją, że to hiszpański bestseller, który po kolei podbija kolejne kraje, a Amazon zakupił prawa do ekranizacji.
Niby dobra zachęta, ale równocześnie taka otoczka sprawia, że poprzeczka oczekiwań leci mocno do góry, a to pierwszy krok żeby się rozczarować… tymczasem suprajsik -> to naprawdę było dobre. Polecałem.
W maju dostaliśmy część drugą, pt. „Loba Negra” (po naszemu „Czarna Wilczyca”) + informację, że Amazon jest już mocno zaawansowany w kręceniu serialu (są zdjęcia z planu do looknięcia w necie). Tym razem strach polegał na klątwie sequeli, wszak na palcach jednej ręki da się policzyć kontynuacje, które utrzymują poziom „jedynki”. Statystyki pokazują, że w większości przypadków sequel spada z konia i głupi ryj rozbija. Tymczasem znowu suprajsik i okazało się, że dwójeczka weszła jeszcze lepiej niż jedynka, bo mieliśmy już super wyrobione flow z bohaterami, autor zaszył w tekście jeszcze więcej smaczków i sarkastycznych tekstów + dobrze wyważył humor oraz dynamiczne sekwencje akcji. Bardzo polecałem.
Właśnie dostaliśmy tom wieńczący tę historię -> „Rey Blanco” („Biały Król”). Oczywiście klasycznie podszedłem do tego na zasadzie -> „Nie no teraz, to już serio musi przyjść załamanie formy i odczucie, że na tę część zabrakło pomysłu, ale ludzie się domagali, więc wiadomo, że autorowi żal było nie wyciągnąć ręki po te pieniądze”.
Pewnie się domyślacie, co teraz powiem? Jup, trzecia część też dowozi. Wróć, trzecia część to truskawka na naprawdę wypasionym torcie. Od razu spoileruję, że polecajka będzie sroga, ale wcześniej podzielę się z wami moim odczuciem. Odczuciem wychodzącym poza fabułę, bardziej chodzi o chłonięcie popkultury i budowanie krzepkiego storytellingu.
Otóż od dawna noszę w głowie niecny plan, który mniej więcej polega na następującym toku myślenia -> „Hej, reckuję już kawał czasu te książki, filmy, seriale i widzę, jakie motywy działają a jakie nie, oraz na jakich elementach wykraczają się historie -> a to papierowe, niewiarygodne postaci, a to głupie decyzje, a to złol cienki bolek, a to niesatysfakcjonujące zakończenia. Plan jest taki, że kiedyś tę wiedzę wykorzystam i napiszę książkę, bazując właśnie na tych spostrzeżeniach. Ot wykorzystam wszystkie zagrywki, które się sprawdzają, wykastruje te nieudane, będę prowadził akcję tak, żeby wprowadzić, coś czego jeszcze nie było, ale z szacunkiem dla czytelników, którzy bardzo zwracają uwagę na logikę wydarzeń. Rzucę też wyzwanie osobom, które wkręcają się w zagadkę i próbują odgadnąć rozwiązanie przed finałem. Będę grał uczciwie i nie wyciągnę królika z kapelusza, ale koniec końców ich przechytrzę” -> i właśnie coś takiego zrobił Juan Gomez-Jurado, czyli autor trylogii „Reina Roja”.
Serio. Ta trylogia jest przekminiona od pierwszego do ostatniego słowa. Autor przewidział wszystkie moje potencjalne zarzuty i w każdej kwestii wychodzi z RiGCzem. Udało mu się wprowadzić do ogranej konwencji kilka świeżych rozwiązań fabularnych. Dał nam złola, który jest godnym przeciwnikiem dla głównej bohaterki i gra z nią partię satysfakcjonujących „intelektualnych szachów”… a przypomnę, że główna bohaterka, Antonia Scott, to najinteligentniejsza osoba na świecie. Przynajmniej pod względem faktów naukowych, bo życiowo jest Sheldonem Cooperem i nie radzi sobie z odczytywaniem niuansów w ludzkich zachowaniach.
Wracając jednak do tematu, autor sprawił, że intrygi z dwóch pierwszych tomów stały się kluczowymi elementami zagadki z finałowego tomu i to wszystko na końcu połączyło się jak puzzle, dając to przyjemne uczucie spełnienia. Ponadto utrzymał wspaniały poziom ironicznych wstawek (tutaj niezmiennie brawa dla pani Barbary Bardadyn za super płynny przekład). Przez te ironiczne wstawki rozumiem nie tylko dialogi, ale jest tu też narrator, który przypomina głos z offu w „Hotelu Paradise”. Niby mówi nam co się dzieje, ale przy okazji puści niewinny rołścik w stronę głównych bohaterów i to naprawdę fajnie działa.
Zarzut mam jeden. Od pierwszego tomu czytamy, że partner Antonii Scott (Jon Gutierezz) to potężny chłop i w tym tomie w końcu dowiedziałem się, co to znaczy potężny -> waga 100 kg! Plażo proszę, potężnego chłopa nie widziałeś. Poza tym cud, miód i orzeszki. Mówię to z pełną premedytacją -> ta trylogia ma potencjał, aby utrzymać się na fali czytelniczej przez kolejne lata, a nie że gwiazda jednego sezonu. Duża polecajka i czekamy na serial.