Artur Andrus, Wojciech Zimiński „A koń w galopie nie śpiewa”

Tymczasem w PigOutowym Kąciku Czytelniczym jesteśmy na etapie 12/52, czyli średnią krajową mam już wyrobioną.

Dziś w menu książka, którą jestem totalnie zauroczony, która sprawiła mi masę frajdy i była jak balsam na zdewastowany umysł po codziennym czytaniu kijowych informacji ze świata… a później dowiedziałem się o genezie jej powstania i polubiłem jeszcze bardziej.

Powiem szczerze, że moim planem na tę publikacje jest sprzedanie wam incepcji, abyście nabrali chęci do zapoznania się z tą lekturą, bo IMO to jest ZŁOTO. I nawet nie musicie kupować. Wystarczy, jakbyście dali sobie szansę i weszli na YT, żeby posłuchać darmowych fragmentów, a istnieje duża szansa, że na tyle wam się spodoba, że będziecie chcieli wejść w to głębiej.

Ale od początku. Książka nosi ultra abstrakcyjny tytuł -> „A koń w galopie nie śpiewa” i jest autorstwa dwóch panów, których na pewno kojarzycie z TVN-owskiego „Szkła kontaktowego”, czyli Artura Andrusa i Wojciecha Zimińsiego. Gatunkowo jest to kryminał, ale totalnie inny niż wszystkie kryminały, które do tej pory czytałem. Ten jest lekki, zabawny, absurdalny i jeszcze bardziej abstrakcyjny niż sam tytuł. Głównym bohaterem jest Kazimierz Kortuń – kierownik Działu Pnącz w Ogrodzie Botanicznym, który posiada wiele nietypowych talentów (np. kompulsywnie zapamiętuje pierwsze zdanie z każdej książki, którą przeczytał) oraz nerwic natręctw (np. jeździ tylko parzystymi tramwajami i chodzi do terapeuty, którego nie ma serca obciążać swoimi problemami). Generalnie życie pana Kazimierza jest dość specyficzne i skomplikowane nawet w zwykły dzień, tymczasem teraz postanawia zostać detektywem z przypadku i rozwiązać sprawę tajemniczego morderstwa popełnionego w alpinarium, co rodzi masę dziwnych (ale zabawnych) sytuacji. Odłóżmy jednak na chwilę na bok wątek kryminalny, bo to co w tej książce jest najlepsze, to warstwa tekstowa. OESU, kocham absolutnie.

Kto zna trochę Artura Andrusa, ten wie, że chłop ma talent do gierek słownych i opowiadania śmiesznych rzeczy w dość pokrętny, flegmatyczny i filozoficzny sposób, ale koniec końców te jego skecze pięknie siadają, co nie? No to powiem tylko, że w książce jest jeszcze level up. Zabawa słowem, żarciki, zabawne nawiązania do zjawisk, postaci i rzeczy, a to wszystko w tak bardzo inteligentnej, eleganckiej i satysfakcjonującej formie, że jako człowiek, który trochę bawi się słowem i szuka w tekstach żartu/ plastyczności, byłem na maxa zazdrosny, że tak się da bez oszukiwania wulgarem i stosowania tego typu trików. Klasa.

I w sumie tu mógłbym skończyć z dopiskiem, że bawiłem się świetnie i polecam, ALE. Ale jest jeszcze całkiem fajne story odnośnie procesu twórczego. Otóż z mojego riserczu wynika, że zanim ta historia stała się książką, była sposobem na zabicie pandemicznej zamuły. Konkretnie Wojciech Zimiński umierał z nudów podczas lockdownów i pewnego dnia wpadł na pomysł, żeby razem z Arturem Andrusem stworzyć korespondencyjnie opowieść. Myk był taki, że panowie piszą po rozdziale na zmianę i najlepiej w taki sposób, aby temu drugiemu było ciężko wybrnąć z sytuacji, którą właśnie zastał w rozdziale od kolegi. Ponoć fajnie im to szło, ale stwierdzili, że pisać do szuflady to tak se i fajnie by było, gdyby ta historia trafiła szerzej -> Boom, do gry wchodzi Radio Nowy Świat, które puszcza historię w odcinkach i do tego Jerzy Stuhr robi za lektora. I tu autorzy stwierdzili -> o kurła skoro Jerzy Stuhr będzie to czytał, to teraz już nie ma wymówek, musimy dowieść -> Boom, „A koń w galopie nie śpiewa” stał się faktem. I potwierdzam, że panowie dowieźli.

Klasycznie zostawiam link do wydania papierowego, które tak BTW wyszło nakładem Prószyński i S-ka -> https://tiny.pl/9kfdx

A w komentarzu obiecany link do YT z fragmentem czytanym przez Artura Andrusa (a na Woblink jest audiobook w pełnej wersji i tam z kolei lektorem jest Wojciech Malajkat, który robi osom robotę).