Pucio w mieście

Pucio w mieście

Zebraliśmy się tutaj, aby porozmawiać o bardzo ważnym temacie, mianowicie o różnicach pomiędzy życiem w mieście a na wsi.

A powodów ku temu mamy przynajmniej dwa. Raz, bo niedawno strzelił rok, od kiedy przenieśliśmy się z Warszawy na wioskę w okolicy Zalewu Zegrzyńskiego. Na nowych śmieciach zaliczyliśmy już wszystkie pory roku, więc czuję się kompetentny, aby zawyrokować, gdzie mieszka się lepiej. Dwa, bo raptem dwa dni temu premierę miała kolejna cześć przygód Pucia, czyli najbardziej pożądanej książki ever przez wszystkie bombelki w wieku od 2 do 102 lat. Całkiem przypadkowo w nowym epizodzie Pucio wyrusza na podbój dużego miasta, co jakby nie patrzeć, daje nam kolejną perspektywę do naszych rozważań -> „Pucio w mieście”

Zacznijmy od początku -> Dlaczego wylądowaliśmy na wsi?

Być może kogoś rozczaruję, ale to nie jest tak, że było to nasze marzenie, które od lat sobie wizualizowaliśmy. Nope, zdecydowała ekonomia. Póki byliśmy z Madzią sami sobie sterem, żaglem, wiatrem i pracowaliśmy w korpo, 40-metrowe mieszkania w stolYcy było bardziej niż spoko. Dzień spędzaliśmy w robocie, wieczorami bingowaliśmy seriale i nara, dzień z głowy. Z czasem jednak pojawił się piesek i Brendonek, a pracę stacjonarną zastąpiliśmy zdalną i boom, nagle ciężko było się obrócić, żeby przypadkiem nie rozbić komuś łuku brwiowego łokciem. O braku warunków do roboty nawet nie mówię. W pewnym momencie nie dało się choćby odpisać na maila, bo druga osoba zbyt głośno oddychała i rozpraszała.

Padło hasło „zmieniamy mieszkanie na większe” i w tym miejscu zderzyliśmy się z warszawskimi cenami oraz pato-deweloperską. Wiecie, w ogłoszeniu piszą „niski parter”, a w rzeczywistości jest to piwnica z małym lufcikiem zamiast okna. Albo „apartament z widokiem na centrum” -> boom, klita z widokiem na centrum… gospodarki odpadami. „Okolica przyjazna dla dzieci” -> skwerek z rozdupconym trzepakiem, przy którym ziomeczki w drelichach spijają Żuberka. I tak dalej i tak dalej, a wszystko minimum 10 koła za metr. Tym sposobem oddalaliśmy się falami po 10 kilometrów od centrum Warszawy, aż w końcu wylądowaliśmy kawałek za Legionowem i trafiliśmy na chawirę, w której wszystko było Si!

Dobra, przechodzimy do różnic pomiędzy miastem i wiochą. Zacznę od minusów, żeby skończyć happy endem 😉

Minusy:

– Internet na korbkę -> o ludzie, jakie tu dantejskie sceny schodziły przez ten nieszczęsny internet – zwiechy na ważnych telekonferencjach, zwiechy w połowie filmu na HBO GO, zwiechy w trakcie realizowania płatności na Aliexpress, etc., a wszystko dlatego, że na naszym odludziu o światłowodach i stałych łączach można tylko pomarzyć. Nope, jedyną opcją jest LTE na kartę, o którym powiedzieć, że jest niestabilne, to tak jakby powiedzieć o Antku Królikowskim, że jest niestały w uczuciach zamiast rozwiązły. Ale to nie wszystko, bo to LTE w momencie przeprowadzki miało limit 100GB, czyli tyle co pobranie jednej gierki Xboxa i jak się później okazało, mądre łby z Plusa nie przewidziały w taryfie BIZNES (powtarzam-> BIZNES!) możliwości dodatkowych doładowań po skończeniu pakietu. Stanęło na tym, że dokupiłem drugą kartę i generalnie szło minimum 200 zł miesięcznie na coś co i tak zamulało. Dopiero ostatnio przyjechał typek i zamontował nam na dachu jakiś magiczny wzmacniacz WIFI. Kosztowało to tysiaka, ale o dziwo DZIAŁA! To totalnie odmieniło nasze życie.

– Szambo -> w momencie przeprowadzki stałem się menadżerem szamba i regularnie muszę zaglądać pod dekielek, co by nie było niespodzianki w postaci guanowej powodzi. Nie jest to najprzyjemniejsza fucha na świecie, jednak prawdziwe zło leży gdzie indziej. Otóż na początku myślałem, że jak przyjeżdża pan od szamba i zasysa zawartość, to wypada stać obok niego i wchodzić w small-talki. Tym sposobem kilku szambiarzy obciążyło mnie historią chorób w swojej rodzinie do trzech pokoleń wstecz,  ponadto dowiedziałem się prawdy o sytuacji w kraju (wszyscy kradną, a telewizja podrzuca jakieś bzdurne tematy dla odwrócenia uwagi) oraz którzy szambiarze to kutwy i lepiej trzymać się od nich z daleka. Dopiero niedawno odkryłem, że można zamawiać usługę przez smsa, zostawiać otwartą bramę i płacić przelewem z całkowitym pominięciem small talków. To był gamechanger. Aaa i raz szambiarz wywinął taki numer, że chyba zamiast zasysać, zaczął dmuchać i przez tydzień po chacie niósł nam się zapach świeżej dwójeczki.

– Śmieci –> To, że trzeba segregować na pięć rodzajów, to pikuś. Gorzej, że zmienili nam firmę wywożącą i teraz nie dość, że jest drożej, to jeszcze rzadziej odbierają. Baaa zazwyczaj łapią kilka dni obsuwy względem umówionego terminu, co sprawia, że wioseczka raz w miesiącu wygląda jak Neapol podczas strajku śmieciarzy. Przed wszystkimi domami wystawione wory i kontenery. Zimą to jeszcze pół biedy, ale latem pięknie to sobie kiśnie. A jak już przyjadą i zabiorą te pięć worów, to zostawią tylko jeden pusty, a ty kombinuj jak to rozegrać, wszak w innym worze nie zabiorą.

– Bagno –> na naszej ulicy nie ma asfaltu, więc jak tylko spadnie deszcz, robią się kratery jak na Marsie. Jeden przejazd autem i zawieszenie do wymiany. Z kolei podczas odwilży ulica zamienia się w jedno wielki bagno. Kto ma pieska, ten zrozumie mój ból.

– Tory ku..kolejowe –> większe tematy typu burgery, kupno pysznego serniczka i liquidów do e-szluga, załatwiamy w Legionowie. Jednak, żeby się do niego dostać, trzeba przejechać przez tory kolejowe. I myk jest taki, że:
A. Szlabany są zamykane przez automat, a nie człowieka i dla bezpieczeństwa ktoś ustawił je tak, aby zamykały się 10 minut przed przejazdem pociągu i otwierały 10 minut po.
B. Prawdopodobnie ten sam ktoś wymyślił, żeby kumulować pociągi i na jednych barierkach puszczać od trzech do pięciu składów. Jak dodać A i B, to nagle postój na torach trwa w sam raz, żeby obejrzeć sezon ulubionego serialu na Netflixie. Od czasu przeprowadzki hejtuję pociągi!

– Wydarzenia kulturalne –> o koncertach Dawida Podsiadły i Taco Hemingwaya możemy pomarzyć, ale nie myślcie sobie, że jesteśmy jakimiś dzikusami bez kultury. Nope, przykładowo w zeszłym roku w naszej pizzerii występował żongler, który ponoć doszedł do finału „Mam Talent”. Sorry, ale póki Podsiadło nie nauczy się stać na rękach, nie macie czym handlować.

 – Wiejska fauna –> i mam tu na myśli spasione końskie muchy, trzmiele i inne okropieństwa, które ciągną cholera wie skąd, a także pająki taaaak wielkie, jakby były importowane z Australii… i myszy. Tak, mieliśmy już epizod z myszą i muszę wam powiedzieć, że tak jak w dzieciństwie zawsze byłem team Jerry podczas oglądania Toma & Jerrego, tak teraz całym serduszkiem jestem za Tomem. Latające tałatajstwo ogarnęliśmy za pomocą moskitiery. Pająki są w garażu, więc przestałem tam wchodzić, a z myszą póki co się uporaliśmy, ale tu wystarczy na chwilę nie domknąć drzwi i masz powtórkę z rozrywki.

– Finansowa studnia bez dna –> Oesu, ile my jeszcze w ten dom piniendzy musimy wrzucić, to aż mi nas żal. Moglibyśmy świat zwiedzić, ale nope, trzeba zrobić schody, klimę, barierkę na balkon,  nawodnienie w ogródku, wyłożyć garaż płytkami, nie wspominając nawet o piętrze, które nadal jest w stanie surowym. Z drugiej strony rok się obyliśmy bez tych gadżetów, więc równie dobrze mogą poczekać jeszcze 5 lat.

– Interesowanie się lokalnymi sprawami –> w Warszawie jak widziałem ogłoszenie o zebraniu mieszkańców, to nawet nie doczytywałem do końca. Miałem wywalone na takie rzeczy, tymczasem na wsi jest szczegółowy harmonogram różnych aktywności. Przykładowo w poniedziałki zbieramy się z lokalesami pod chatą wójta i sprzeciwiamy planom puszczenia pendolino przez naszą wioskę. We wtorek blokujemy budowę oczyszczalni ścieków. W środę mówimy NIE dla postawienia u nas Elektrowni Atomowej. W czwartek absolutnie się nie zgadzamy, aby pod domem wybudowali nam Zakład Przetwórstwa Mięsnego. W piątek krzyczymy, że taaaakiego wała, że puszczą nam obwodnicę przez podwórka. W sobotę morsujemy, w niedzielę mamy kulig, a w poniedziałek wszystko od nowa. Jebla idzie dostać od tych protestów.

To teraz pozytywy:

– Przestrzeń -> Nie macie pojęcia jak bardzo podnosi się jakość życia, kiedy możecie obrócić się w salonie bez ryzyka zahaczenia dupskiem o mikrofalówkę usytuowaną w kuchni. I koniec z oddechem drugiej osoby na karku podczas pracy. Nope, teraz dzieli nas ściana. Zapomniałbym o najważniejszym -> w końcu mam miejsce na pielęgnowanie mojego fetyszu w postaci biblioteczki <3 #bezcenne

– Garaż -> wielkie pająki są passe, ale za to nie muszę już robić dziesięciu okrążeń dookoła bloku, aby upolować miejsce parkingowe, ani trzymać roweru w salonie. Baaa nawet prywatną siłkę sobie urządziłem w garażu. Co prawda jeszcze na nią nie zaszedłem, ale mam.

– Zapomniałem, czym są korki -> ok, nadal są te nieszczęsne tory kolejowe, ale aż tak często znowu nie jeżdżę do Legionowa. Na wiosce mam piekarnię, cukiernię, mięsny, kebsa, pickę, Orlen, Dino, Paczkomat i dwie Żabki, więc jestem przygotowany na każdą okoliczność

– Wycieczki rowerowe nieskalane sygnalizacją świetlną -> za warszawskich czasów, w sezonie wiosna-lato dojeżdżałem do korpo na rowerze. Niby tylko 9 kilometrów, ale po drodze zaliczałem tyle świateł, wiaduktów i przejść podziemnych, że schodziło mi godzinę. Teraz w tym samy czasie robię 25 kilometrów+.

– Prywatny kawałek działki -> Wyobraźmy sobie, że jest lato. Budzisz się o 10, robisz sobie ciepłą kapuczinę, czy tam otwierasz fioletowego Monsterka, po czym jeszcze w piżamie idziesz go siorbać do ogródka. Powiadam wam, że nie ma lepszego uczucia na świecie niż stąpanie bosą stopą po własnym trawniku. Coś absolutnie cudownego i wartego każdych pieniędzy. Do tego przestrzeń na grilla. Oj tak, od czasów przeprowadzki nasze życie towarzyskie zamiast totalnie umrzeć, wszak komu będzie się chciało do nas jechać 30 kilometrów, weszło na zupełnie nowy poziom. Był taki moment, że co tydzień ktoś do nas wpadał na kiełbę z grilla i drineczki. Działeczka to jest życie i nawet koszenie sprawia przyjemność.


– Wiejska fauna i flora – nie licząc myszy, trzmieli i pająków gigantów, są tu jeszcze sarny, dziki, lisy, zające, popierniczone bażanty, które same pchają się do gara, a raz nawet coś w stylu sokoła widziałem. Do tego lasy, jeziora, rzeki, plaże. Zdecydowanie przyjemniejsze widoczki niż miejski beton i billboardy. Tu jest tak jakby pięknie.

********

To gdzie lepiej? -> Jak zwykle to zależy od wielu zmiennych i prywatnych upodobań. Ja akurat jestem już stary i czasy, kiedy wychodzi się z domu w piątek, a wraca w środę popołudniu, mam już dawno za sobą. Pijacko-imprezowy prime time przemieszkałem w mieści i przyznaję, że wspaniale było szamać kebsy o 3 w nocy na rauszu na jakiejś pętli autobusowej, jednak teraz o wiele bardziej kręci mnie zamulanie na laejzibagu u siebie ogródku. Na wiosce jest mi cudownie i ni chu chu nie czuję potrzeby, żeby wracać. Aczkolwiek trzeba wziąć tu pod uwagę, że jestem bezrobotnym blogerem, więc nie zbrukałem się jeszcze podróżą pociągiem w porannych godzinach szczytu. Poza tym w odległości do 10km mam wszystko co niezbędne do życia -> Maczek, Kino, Squash, Basen, Rossman, Biedra, a jak chcę się modnie ubrać, to też żaden problem, bo w pobliżu jest Pepco. Do tego cisza, spokój, spoty z urywającymi odwłok widoczkami, trasy rowerowe, spływy kajakowe i tak dalej i tak dalej. A jak już nam się tak bardzo, ale to bardzo zatęskni za urokami miasta, to bierzmy hotel na weekend i korzystamy bez martwienia się o transport powrotny. Tak więc, jeśli chodzi o mnie, oddaję swój głos na wioskę.

Z kolei Pucio w najnowszej części udowadnia, że w mieście też jest spoko. Przykładowo będziemy mieli okazję stać z nim w kolejce w supermarkecie, po czym okaże się, że pani kasjerka nie zna kodu na kajzerkę. Następnie odwiedzimy plac budowy, gdzie panowie budowlańcy nauczą nas kilku nowych przymiotników. Będziemy świadkami dzwona na skrzyżowania i wywrotki na hulajnodze w parku. Przejedziemy się komunikacją miejską w godzinach szczytu, a także odwiedzimy galerię sztuki, w której ciocia Pucia organizuje własny wernisaż -> i cyk, Pucio dowie się, że godzina w niektórych okolicznościach ciągnie się, jak tydzień. A tak serio serio książka jak zwykle nauczy nasze bombelki wielu nowych słówek i pozwoli w łatwy sposób wytłumaczyć pewne życiowe niuanse, a ponadto zawiera smaczek dla rodziców, którzy wkręcili się w serię nijako przy okazji (czytając juniorowi). Mianowicie w końcu dowiemy się kim z zawodu jest tata Pucia. Widząc w poprzednich częściach na jakiej stopie żyje Puciowa rodzina, nie raz zadawałem sobie to pytanie i w końcu prawda wyszła na jaw 😉 Absolutny must have w każdym domu. Prywatny egzemplarz możecie nabyć drogą kupna klikając tu -> „Pucio w mieście” lub bezpośrednio na stronie wydawnictwa Nasza Księgarnia

Czy jestem już influ, skoro nowego Pucia miałem tydzień przed premierą?
Spokojnie, to się wyklepie!
Sztuka przez duże „SZ”

***
Jesteście team miasto, czy team wioska?