„Casino Royale” Ian Fleming
![](https://www.pigout.pl/wp-content/uploads/2024/12/4799907357747-384x580.webp)
- Tytuł:"Casino Royale"
- Autorzy:
- Wydawca:
- Gatunek:
1953 rok. Ian Fleming siedzi w biurze swojej jamajskiej rezydencji, którą roboczo nazwał „GoldenEye” i szuka zajęcia, żeby oderwać myśli od zbliżającego się wielkimi krokami ślubu. Stwierdza, że skoro na biurku ma maszynę do pisania, to może coś napisze. Najlepiej historię o typie, który będzie wiecznym kawalerem, a co, niech chociaż typ ma lekko w życiu (widać, że go ten ślub gniecie).
Ale co ten typ mógłby robić? Hmmm najłatwiej pisze się o rzeczach, które się zna, więc Fleming, który pracował w wywiadzie wojskowym postanawia, że typ będzie tajnym agentem.
I teraz najgorsze -> wybór imienia i nazwiska. Człowiek może miesiąc stracić w poszukiwaniu takiego, które idealnie kliknie, tymczasem nadal nie klika. Fleming stwierdza, że nie chce mu się kombinować, więc po prostu zamknie oczy, wyciągnie przypadkową książkę ze swojej domowej biblioteczki i użyje personaliów autora. Boom, losują się „Ptaki zachodnich Indii” Jamesa Bonda. Czyli postanowione, typ będzie nazywał się James Bond.
Wszystkie historyczne źródła twierdzą, że Fleming pisze książkę w ekspresowym tempie, bo raptem w dwa miesiące. I tu od razu wiemy, że były to czasy przed Remkiem Mrozem, który zmienił definicję słowa „ekspresowo” i czytając takie zdanie, pewnie pomyślałby -> Kurła, a co mu się stało, że tak długo? W każdym razie książka ma premierę jeszcze w tym samym, 1953 roku i robi taki szał, że w miesiąc wyprzedaje się cały nakład, a Ian Fleming od tego momentu, co sezon aż do swojej śmierci, dorzuca kolejny tom przygód 007. Łącznie popełnił ich 12 + 2 zbiory opowiadań.
Jak już pewnie się domyślacie, tą książką było „Casino Royale” i to wtedy świat po raz pierwszy usłyszał o agencie jej królewskiej mości. Resztę historii znacie -> popkultura zyskuje ikonicznego bohatera, wokół którego powstaje miliardowa franczyza. Aktorzy i aktorki, grający w bondowskich filmach zyskują nieśmiertelność. Filmowe miejscówki z urzędu stają się atrakcją turystyczną. Piosenki openingowe walczą o Oscary. Do tego trzeba doliczyć kozackie gadżety, wypasione fury i wyuzdane driny. Człowiek się na to napatrzy i na Daniela Craiga w idealnie skrojonym garniaku, po czym siedząc w rozciągniętym dresie, uwalonym ketczupem, myśli sobie -> dlaczego ja tak nie mam?
Ale do brzegu. Piszę o tym, bo tak się składa, że wydawnictwo Skarpa Warszawska wznowiło książkową serię o Jamesie Bondzie. Właśnie wypuścili „Casino Royale” w świeżej oprawie graficznej i nowym tłumaczeniu Tomasza Konatkowskiego, a w zapowiedziach są kolejne tomy.
Mieliście kiedyś na warsztacie Bonda w wersji książkowej? Dla mnie był to pierwszy raz i muszę przyznać, że zaliczyłem doświadczenie daleko idące poza samo czytanie. Próbowałem podejść do tego na zasadzie -> Udaję, że popkultura i technologia z ostatnich 70 lat nie istnieją. Ot staram się wejść w buty człowieka z lat ’50 i chłonąć to, tak jak on chłonął, co by wyłapać te detale, które sprawiły, że Bond stał się sensacją, że o tym się rozmawiało, chciało więcej i że filmowcy stwierdzili, że konkret materiał, robimy filmy.
I co się stało? Okazało się, że wcale nie trzeba aż tak głębokiej incepcji sobie robić, bo duża część tej książki wypada dobrze nawet dzisiaj, ponad 70 lat po premierze. Na ten przykład ci bogacze grający w bakarata w kasynie. Ich styl, klasa, drobne gesty to jest 1 do 1, tak jak we współczesnych bondowskich filmach, co autentycznie mnie szokuje, bo spodziewałem się, że w książce to będzie bardziej kanciaste i nieporadne. Albo opis, jak morderca przysłany od złoli chce dokonać cichego zabójstwa w miejscu publicznym, przy użyciu broni ukrytej w lasce + opis na jakiej zasadzie ta broń działa. Skoro kręci mnie to w 2024 roku, to 1953 prawdopodobnie posikałbym się z wrażenia. Robienie otoczki wokół aut, drinów, stylówek też od początku jest zauważalne. No i złole, wiadomo. Konkretni zawodnicy, którzy nie biorą jeńców. To nadal działa.
Ale były też zaskoczenia. Primo książka napisana jest trzecioosobowo i narrator opowiada nam nie tylko co Bond aktualnie robi, ale też o czym myśli i czasami są w tych myślach lęki, rozterki i inne tego typu przyziemne problemy, co sprawia, że ten Bond książkowy nie jest taką Sigmą, jak filmowy, którego zawsze widzimy z poker fejsem. Nope, ma słabości. Drugie primo -> oszczędność w przedstawieniu postaci Bonda. Fleming nie zaczyna od rozbudowanego orgin story. Książka od pierwszego akapitu wrzuca nas w środek akcji, gdzie Bond i Le Chiffre grają w kasynie na wyniszczenie finansowe przeciwnika. Co jakiś czas dostajemy okruszki, z których dowiadujemy się drobnych rzeczy o Bondzie. Dopiero pod koniec po raz pierwszy przewija się dialog tłumaczący co oznacza 007. Natomiast kultowe zdanie „My name is Bond. James Bond” padnie dopiero w kolejnych tomach.
I teraz docieramy do punktu „archaizmy”. Oczywiście to były inne czasy, inny mental, więc w książce są momenty, od których człowiek ma ochotę zrobić fejspalma. Największy zgrzyt jest przy bondowskich rozmkinkach na temat kobiet. Zresztą, jak się cofnąć do filmów z Connerym, to tam też to widać. Ale w ogóle cały wątek romantyczno-romansowy w Casino Royale dzisiaj wypada bardzo licho i gdyby to była współczesna książka, hejtowałbym jakby jutra miało nie być. Dobrze, że film to naprawił i dał inne zakończenie, bo to książkowe jest… dziwne.
Jak widać, nie jest książka, do której podchodzi się zero-jedynkowo na zasadzie „czytać / nie czytać”. Tu jest masa pobocznych smaczków, jest początek fenomenu, jest unikalne doświadczenie porównania słowa pisanego vs obrazka filmowego, ale też kapsuła czasu, pokazująca jak świat się zmienił przez to 70 lat. Na pewno będę chciał zajrzeć do kolejnych tomów i zobaczyć, jak Bond ewoluował w wersji papierowej + wszyscy wiedzą, że mam półeczkowy fetysz, więc skoro mam już Casino Royale, muszę uzbierać pełną kolekcję, albo nie zaznam spokoju psychicznego.