Hellboy. Iść czy nie iść?
Jak pewnie wiecie, dziś na ekrany kin wjechał Hellboy, czyli nowa wersja przygód pół człowieka pół belzebuba. W życiu nie trzymałem w rękach żadnego komiksu z Piekielnym Chłopakiem, więc nawet nie będę udawał, że jestem jakimś super fanem, ale filmy Guillermo del Toro lubiłem. Nie, żeby były to hicory 10/10, ale na wieczorny seans przy pizzy sprawdzały się całkiem całkiem. Od ich premiery minęła już ponad dekada, czyli wystarczająco długo, żeby decyzyjni w Hollywood uznali, że najwyższy czas na reboot. Osobiście umiarkowanie go wyczekiwałem. Po pierwsze, dlatego że Hellboy już zawsze będzie miał dla mnie lico i głos Rona Perlmana, a że jestem lojalny, to wizja zmiany aktora na Davida Harboura bardziej mnie wysuszyła niż zajarała. I to, że typa całkiem spoko ogląda się w Stranger Things, niczego tutaj nie zmienia. Ron na zawsze w moim sercu <3. Drugie „Ale” pojawiło się przy okazji donosów z planu. Ponoć straszne dramaty się tam odbywały. Reżyser miał swoją wizję, aktorzy swoją, a producenci jeszcze inną, więc skończyło się wielką inbą i fochami, a to nie rokowało zbyt dobrze. Kropeczkę nad „i” postawił trailer, który, przepraszam za francuski, dupy nie urywał.
Jednak człowiek nie jest taki, żeby nie poszedł do kina i nie sprawdził na własnej skórze, jak to ostatecznie wypadło. Powiem tak -> jeśli myślicie, że najnowszy singiel Stachurskiego „Doskozzza” jest dziwny, to lepiej nie idźcie na Hellboya, bo ni chu chu nie udźwigniecie. Czego tam nie ma? Wiedźmy, Baba Jagi, naziści w raj banach, Rasputin, Król Artur i wielka, gadająca świnia… z Afryki, czyli guziec. Do tego domek poruszający się na kaczych łapach, chińczyk metamorfujący w tygrysa, olbrzymy, jasnowidzka oraz potwór, który wygląda jak strzelająca laserami wadżajna. No Avengersi to to nie są. W Hellboyu próg wejścia jest na tyle wysoki, że niedzielni widzowie jak nic się potkną i połamią nogi. Targetem są nerdy i fani komiksów, więc sukcesu w box office nie wróżę.
Fabuły nawet nie będę próbował streszczać, bo sam jej dobrze nie skumałem. Coś tam o apokalipsie, plagach, klątwach, przepowiedniach, ragnarokach i tego typu klimaty. Niech wam wystarczy, że zza grobu wraca zła wiedźma i przy asyście gadającego guźca, planuje rozpieprzyć świat, a jedynym, który może ją powstrzymać jest właśnie Hellboy.
Długo by wymieniać rzeczy, które w tym filmie wywinęły orła. Zacznijmy od tego, że w parówkach jest więcej chemii niż między aktorami, miszmasz fabularny wywołuje taką migrenę, że bez iboprufenu nawet nie podchodź, a efekty specjalne miejscami są tak żenujące, że ma się ochotę wysłać SMS o treści „Pomagam”. Pod tym względem żal i rozpacz. A jednak bawiłem się wyśmienicie, zdecydowanie lepiej niż na Aquamanie. Okazuje się bowiem, że ten nowy Hellboy, jako postać, nawet daje radę. Jest gburowaty, złośliwy, sarkastyczny i rzuca uroczymi sucharami, czyli tak jak lubię najbardziej. Z kolei film, kiedy już włączymy w sobie znieczulicę na te wszystkie stwory i trudne słówka, ma ogromny potencjał rozrywkowy. Mordy są brutalne, krew leje się strumieniami, akcja sunie w miarę dynamicznie, a sami bohaterowi co jakiś czas puszczają oko do widza, dając do zrozumienia, żeby nie brać wszystkiego na serio. Ot takie Dedpoolowe zagrywki. Dla mnie spoko. Chwilowo, nie mam weny na ciężary i melodramatyczne męczenie buły, więc w hellbojową konwencję wszedłem gładko, jak w masło i jestem na tak. Tylko plizz, niech producenci przy potencjalny sequelu, dorzucą trochę siana na efekty specjalne, bo CGI wypaliło mi oczy.
To iść, czy nie iść?
Jeśli nie łapiesz klimatów, w których naziści tłuką się z dinozaurami, odpuść. Zamęczysz się. Jeśli lubisz komiksy, fantasy, cosplaye, jeździsz na Pyrkon i masz ochotę się odmóżdżyć, idź. Tylko nie w weekend, a w środę, bo wtedy bilety w kinach sieciowych są po 14,90 zł, czyli dokładnie tyle, ile ten film jest warty. Ode mnie 6/10, z adnotacją, że można się przyjemnie odprężyć, albo całkowicie zrazić. Produkcje klasy B już tak mają – z jednej strony mocno żenują, z drugiej dają fun.