Batman v Superman, czyli co poszło nie tak

Istnieje duże prawdopodobieństwo, że należę do grona osób, którym mogło się zdarzyć puszczenie delikatnej wiązanki, kiedy świat obiegło info o angażu Bena Afflecka, do roli nowego Batmana. Nie pamiętam dokładnie, ale biorąc po uwagę traumatyczne wspomnienia po kinowym Daredevilu, taki odruch byłby jak najbardziej zrozumiały. Pierwsza reakcja to strach przed powtórką z rozrywki, no i w sumie byliśmy wtedy świeżo po zakończeniu bardzo dobrej nolanowskiej trylogii, która pozostawiła wyidealizowane wspomnienie Christiana Bale’a, jako Mrocznego Rycerza. Na szczęście taki stan nie trwał długo. Wraz z wyciekiem do sieci pierwszych zdjęć z planu i późniejszym trailerem, gdzie Nietoperz zapodaje do Supcia: „Ej, krwawisz? … bo będziesz!”, wszystkie uprzedzenia poszły się chędożyć i co tu dużo gadać, zajarałem się, jak sprzęgło w Volkswagenie. Równolegle czułem już przesyt kolorowymi, heheszkowymi filmami ze stajni Marvela, więc na mroczny klimat DC czekałem niczym na wypłatę pod koniec miesiąca. Zawód, który mnie spotkał jest gorszy niż przegrana Barcy w El Clasico… przed własną publicznością… w meczu, który miał być hołdem dla Johana Cruyffa… ehhhh to nadal boli.


#SPOILERY #SPOILERY #SPOILERY

Po internecie krąży mit o rzekomym ukrzyżowaniu „Świtu sprawiedliwości” przez krytyków i równoczesnych spazmach zachwytu ze strony fanów. Obalam. Jestem fanem, znam komiksy, ogarniam uniwersum, a mimo to, uważam, że film ssie. Może nie jest tak tragiczny, jak „Fantastyczna czwórka”, rozczarowanie bardziej wynika z niewykorzystanego potencjału i zaplątania się w zbyt dużej ilości wątków, ale jakby nie patrzeć, ssie. Zacznijmy jednak od początku, który był całkiem obiecujący. Akcja zaczyna się podczas finałowej walki z „Man of Steel”. Z perspektywy Bruce’a Wayna obserwujemy, jak Superman naparza się z generałem Zodem, demolując przy okazji pół miasta, w wyniku czego giną setki niewinnych cywilów. Dzięki takiej zagrywce już na dzień dobry dostaliśmy dobre wytłumaczenie, skąd niechęć Nietoperka do Supermana. Niestety im dalej w las, tym gorzej. Kolejna godzina była już z dupy i całkowicie popsuła niezłe otwarcie. Zack Snyder zaczął zasypywać nas niezliczoną ilością wątków i postaci, przez co powstał jeden wielki chaos. Akcja skacze między umęczonym życiem Brucem Waynem aka Batmanem, zaszczutym przez społeczeństwo Clarkiem Kentem aka Superman, który jeśli nie ma akurat jakieś rozterki moralnej to wbija w butach do wanny Loise Lane. Zresztą Lois wcale nie jest lepsza. Miota się bez większego sensu, jak nie po Afryce w celu zrobienia researchu do artykułu (który nigdy nie powstanie), to po Waszyngtonie z nabojem zawiniętym w woreczek foliowy i zamęcza randowowych ludzi tekstami w stylu: „Ej obczaj ten nabój”, „Ej z tym Supermanem to nie jest tak jak myślisz”. Nie tylko nic z tego nie wynika, ale wręcz wszyscy mają to w dupie. Go home Loise! Następny w kolejce jest Joker wannabe, czyli Piotr Starak Lex Luthor. Da się wyczuć, że Jessie Eisenberg chciał stworzyć kultową rolę, ale spiął się tak bardzo, że ostatecznie wyszła mu karykatura. Dobrze, że Heath Ledger już nie żyje, bo gdyby to zobaczył i tak by umarł, i to nawet dwa razy. Najpierw ze śmiechu, a później z zażenowania. Lex z tym swoim bełkotaniem jest nawet bardziej irytujący niż Lois, za co szacun, bo przebić dno wcale nie jest tak hop siup. Do tej wesołej gromadki dołącza jeszcze Wonder Woman i tu ciekawostka. Otóż twórcy postanowili tysięczny raz uraczyć świat sceną, z której dowiadujemy się, w jakich okolicznościach młody Bruce Wayne zostaje sierotą (no kto by przypuszczał, że rodzice giną podczas napadu? Chyba tylko śmierć wuja Bena w Spidermanie jest bardziej tajemnicza), a Wonder Woman, czyli jedna z bardziej niszowych postaci ever, została wprowadzona bez żadnej gry wstępnej. Kto nie liznął w życiu komiksów, nie dowie się skąd się foczysko wzięło i jakie są jej supermoce. Ot po prostu się pojawia i wymachuje ognistym lasso. Tak wiem, będzie o niej w osobnym filmie, ale przez takie kwiatki, fabuła jest niespójna. Gdyby ktoś już na tym etapie miał problem, o co właściwie się rozchodzi, dalej już totalnie się zamota. Twórcy od czasu do czasu wplatają w historię sceny z narkotycznymi wizjami Batmana i Supermana, które nie mają żadnego logicznego uzasadnienia. Ten pierwszy śni o świecie rządzonym przez Supcia i jego faszystowską armię, drugi z kolei chodzi po górach, gdzie wpada w jakiś totalnie od czapy dialog ze swoim #nieżyjącym staruszkiem. Scenę, w której Kevin Costner stoi na Mount Evereście i pieprzy jak potłuczony, równie dobrze można zastąpić reklamą tuńczyka Rio Mare, w której brał udział. Byłoby równie absurdalnie, ale przynajmniej odrobinę zabawniej.

Kiedy już totalnie straciłem nadzieję, że z tej mąki będzie chleb, nagle nastąpiło przełamanie. W końcu dochodzi do długo wyczekiwanego starcia między Supciem a Nietoperzem. Okoliczności oczywiście są idiotyczne. Lex Luthor porywa matkę Supermana i daje ultimatum: „jeśli chcesz ją uratować, w ciągu godziny przynieś mi głowę Batmana”. Superman, który z drugiego końca świata potrafi wyczuć, że Lois Lane jest w niebezpieczeństwie, załamuje tylko ręce, kiedy w podobnych tarapatach znajduję się jego matka. Zapomina, że ma super słuch, widzi przez ściany i jest szybki jak błyskawica, tylko… Zresztą nieważne. Akurat na ten wątek jestem w stanie przymknąć oko. Każdy powód dający wymówkę do wywołania walki wieczoru, to dobry powód. W kwestii starcia głównych bohaterów, jestem jak najbardziej na tak. Dla tego 10-minutowego rozpierdolu warto było pójść do kina, chociaż umówmy się, że jest on sztucznie wydłużony. Gdyby Batman od razu wyskoczył z kryptonitem, Kal-El odklepałby szybciej niż Najman w pojedynku z Pudzianem, ale i w tym przypadku finał walki pozostawia niesmak. Panowie w pelerynach, zamiast skończyć to raz na zawsze, postanawiają się zaziomować. Punktem zwrotnym w ich relacjach okazał się fakt, że ich stare mają tak samo na imię – Martha (w wolnej chwili muszę sprawdzić, jak się nazywają matki Iron Mana i Kapitana Ameryki). Kiedy Batman i Superman są już BFF, wspólnie ruszają wpierdolić Lexowi, ale ten w międzyczasie bawił się w Boga i stworzył Doomsdaya, czyli skrzyżowanie Goluma z Marit Bjorgen. W tym momencie Zack Snyder prawdopodobnie ustąpił miejsca przed kamerą Michaelowi Bay'owi, bo na ekranie rozpętuje się istny armageddon. Wybuchy, pociski nuklearne i lasery, jak na dyskotece w Mielnie. Supcio, Batman i wojsko napieprzają w kreaturę wszystkim, co mają, ale skurwiel karmi się energią i z każdym strzałem robi się coraz większym motherfuckerem. W końcu rodzi się idea, że tylko kryptonit może ukołysać go do snu. Oczywiście dla podbicia dramaturgii, ostatni cios zadaje Superman, który dziwnym trafem, akurat w tym momencie pozostaje niewzruszony na działanie zielonego minerału i ginie dopiero od ostatniego uderzenia rozpaczy, zadanego przez Doomsdaya. Nie licząc 20-minutowej sceny, podczas której Lois sypie garść piachu na trumnę Clarka Kenta, to już w zasadzie koniec. Oczywiście Superman nie zginał na serio i zobaczymy go w kolejnych częściach. To tylko taka ściema, żeby zrobiło wam się przykro i żebyscie bardziej polubili tę postać. #NiePłakałemPoSupermanie.

 

Podsumowując:

  • Fabuła – zagmatwana, chaotyczna, przeładowana wątkami, postaciami i scenami z dupy. Dłużyzny.
  • Dialogi – scenarzysta forsę wziął, potem zaczął pić…
  • Ben Affleck – najjaśniejszy punkt filmu. Ponury, zmęczony i brutalny. Jedyna wada to fakt, że jest nabitym klocem. Ryja ma bardziej nalanego niż ja. W pierwszym momencie kłuje to w oczy, ale idzie się przyzwyczaić. Ben odkupił winy za Daredevila, that's official.
  • Superman – standardowo bezpłciowy, ale to wina samej postaci. Taka już jest, nudna i bucowata. Pod względem aktorskim i podobieństwa fizycznego, Henry Cavill to dobry wybór. Niezmiennie bawi fakt, że Clark Kent po zdjęciu okularów jest nie do rozpoznania. W całym występie Supermana najbardziej urzekło mnie, że kolo kupił pierścionek zaręczynowy przez internet i wysłał na adres matki. Kto tak robi? A zapomniałbym, Clark Kent i Lois Laine to najgorsza para ever. Ich relacja przypomina bardziej układ brat – siostra (fani Gry o Tron, nie idźcie tą drogą). Nawet w zupce chińskiej jest więcej chemii niż między nimi.
  • Alfred – Jeremy Irons aktorsko na propsie, ale Alfred przestał być kamerdynerem, a stał się zapleczem IT.
  • Lex Luthor – zjebka po całości.
  • Wonder Woman – póki, co nie da się za dużo powiedzieć, ale aktorka z pysia całkiem całkiem. Szkoda, że nie ma cycków.
  • Walki – te między Supermanem a Batmanem jak najbardziej spoko. Te z Doomsdayem mi nie podeszły. Za duży chaos i dyskoteka kolorów, od której można nabawić się padaczki. W niektórych scenach da się zauważyć, że cegły są ze styropianu.
  • Styl zajawienia postaci z Justice League (Cyborg, Flash, Aquaman) – zajebisty, 2/10.
  • Klimat – miało być mrocznie, a wyszło depresyjnie. Każdy bohater zachowuje się jakby bujał się z kredytem i dostał informację, że kurs franka właśnie wzrósł dwukrotnie.

Ogólnie bardziej odpowiada mi styl nolanowski, gdzie Batman był zawieszony w naszej rzeczywistości. Mam ochotę dać 5, ale nie mogę filmu smagać za to, że sięgnął do komiksu i wprowadził rzeczy z kosmosu. Daję 6/10. Na kolejnego Batmana z Benem na pewno wybiorę się do kina, ale nad pozostałymi postaciami z Justice League jeszcze się zastanowię. Na dzisiaj są bliżej "DVD".