Smoleńsk. Iść czy nie iść?
Po kilku miesiącach nerwowego przebierania nogami, bo film pierwotnie miał debiutować w kwietniu, obejrzałem w końcu najbardziej wyczekiwany tegoroczny blockbuster – „Smoleńsk”. Produkcja od początku miała łatkę kontrowersyjnej, ale idąc do kina w ogóle o tym nie myślałem, dopiero przy kasie dało się wyczuć, że jest to film wyklęty. Przyznaję, że trochę udzieliła mi się ta konspiracyjna atmosfera i w kupno biletów wkręciłem Madzię, która z kolei zachowała się jak nastolatek kupujący prezerwatywy w aptece, czyli wyczekała, aż nikogo nie będzie na horyzoncie, po czym boom: „Dzień dobry, poproszę dwa bilety na yhymyhy na 18:30. Tak, na yhymyhy”. Kasjerka pokazała na ekranie miejsca, jedno czerwone, reszta zielona i w pierwszym momencie myśleliśmy, że wtopa, bo zostało ostatnie wolne. Na szczęście okazało się, że źle zinterpretowaliśmy kolory i tak naprawdę tylko jedno było zajęte. Ostatni raz taką sytuację miałem za młodu, kiedy chodziłem do małego miejskiego kina na filmy grane z półrocznym opóźnieniem względem multipleksów. Stare dobre czasy, zanim zostałem słoikiem. Na 5 minut przed początkiem seansu, do sali wbiło jeszcze kilka osób, ale dało się je policzyć na palcach obu rąk, więc nadal mogłem przebierać w wolnych podłokietnikach. Aspołeczni ludzie z nerwicą natręctw, jak ja, doceniają takie rzeczy.
O czym to?
Rozumiem, że ten punkt możemy pominąć? Wszyscy wiedzą, że chodzi o katastrofę/zamach (wybierz właściwie) z 10 kwietnia 2010 roku, podczas której/którego zginęło 96 osób, na czele z parą prezydencką, lecących oddać szacun ofiarom zbrodni katyńskiej. Wiadomo też, że film narzuca tezę zamachu. Zagadką było, jak sobie z tym poradzi? Przyznaję, że spodziewałem się po nim wszystkiego co najgorsze, że będzie projekcją chorych jazd reżysera, producenta, Jarosława, Alika, Beaty, Antoniego i wszystkich anonimów, którzy wyłożyli kasę na tę epicką produkcję. I mimo iż wiedziałem, że za scenariusz odpowiada gość, który wcześniej popełnił „Graczyków” i „Daleko od noszy”, to i tak, gdzieś w głębi serca zostawiłem maleńki margines nadziei, że może jednak film będzie miał ręce i nogi. Prawda jest taka, że nie wiem do końca, jak było z tym Smoleńskiem. Słyszałem kilka wersji, niektóre mocno odjechane, ale wciąż jest parę niejasnych szczegółów, więc ciężko tak na 100% wyrokować. To jest ten sam rodzaj wątpliwości, co przy zamachu na JFK i plotce, że Elvis nadal żyje (bo żyje). Baaa oglądałem kiedyś film o World Trade Center, który stawiał tezę, że zamach był wewnętrznym sabotażem rządu USA i miał na celu zastraszyć społeczeństwo #terroryści, dać przyzwolenie do wysłania wojsk na Bliski Wschód #ropa i alibi do zwiększenia inwigilacji obywateli #podsłuchy. Teoria spiskowa równie szalona jak ta z zamachem w Smoleńsku, ale mimo wszystko film zrealizowany bardzo sprawnie i stawiający wiele trudnych pytań, na które do dziś nie ma odpowiedzi. Tego samego oczekiwałem po „Smoleńsku” – zasiania ziarenka wątpliwości u osób, które na co dzień drą łacha z wyznawców zamachu. No i może jeszcze wartkiej akcji, dobrej intrygi, wybuchowych emocji i eksplozji wrażeń. W skrócie rozerwać się chciałem.
Jak wyszło?
Ło matko z córką, co to było?! Oberwałem tak intensywnym, prawilnym praniem mózgu, że dla przywrócenia równowagi we wszechświecie, powinienem teraz jednym ciągiem przeczytać wszystkie tweety Tomasza Lisa. „Smoleńsk” nie sprzedaje delikatnych aluzji, nope, on napierdala obuchem w łeb. Żadnych domysłów, po prostu kawa na ławę. Jest samolot zrzucający sztuczną mgłę nad lotniskiem, bomby na skrzydłach, ruscy agenci, rozkazy z „góry”, kłamliwe media z zagranicznym kapitałem i jako wisienka na torcie Donek spiskujący z Putinem na sopockim molo.
Główną bohaterką filmu jest Nina Lisowska (wiadoma sprawa), cyniczna dziennikarka stacji TVM-Sat, która prowadzi śledztwo w sprawie katastrofy. Nie wiem, czy wyłapaliście, ale TVM-Sat to taka subtelna szpila w TVN i Polsat. Dwie pieczenie na jednym ogniu bijacz! (ode mnie szacun). Początkowo Nina jest lewacką suczą, która robi materiały pod dyktando stacji, czyli ośmiesza ofiary i wyznawców zamachów. Rzuca fałszywe oskarżenia, sieje plotki, hejtuje nawet swoją matkę czuwającą pod krzyżem, ale im bardziej zagłębia się w szczegóły feralnego lotu, tym bardziej dochodzi do wniosku, że faktycznie coś tu nie gra i w końcu przechodzi do drużyny moherów. Z opisu nie wygląda to najgorzej, jednak pod względem realizacji film leży i kwiczy. Po pierwsze jest oporowo nudny. Akcja niemiłosiernie się ślimaczy, a bezsensowe rozmowy Lisowskiej nie posuwają śledztwa nawet o milimetr. W pewnym momencie na ekranie przewija się data 2013, czyli minęły już 3 lat od rozpoczęcia dochodzenia, tymczasem Nina wciąż jest w dupie z ustaleniami, po czym dziwi się, że temat już nikogo nie obchodzi. Bitch, plizz. W ogóle pierwsze 1,5 godziny bardziej niż na śledztwie, skupia się na pokazaniu, że 10.04.2010 roku Polska podzieliła się na dwie frakcje – na sympatycznych, pełnych empatii staruszków oraz na całą resztę, czyli nieczułych skurwieli, którzy nie płakali po Kaczyńskim, robili zadymy pod Wawelem i do dziś łykają każde kłamstwo serwowane przez TVM-Sat. Akcja rozkręca się dopiero w ostatnich 30 minutach, kiedy pojawiają się wątki tajemniczych smsów i seryjne samobójstwa osób mogących przyczynić się do ujawnienia prawdy o Smoleńsku. Gdyby to jeszcze było jako tako zagrane, ehhhh. Aktorstwo zdecydowanie jest najcięższym grzechem filmu. Wyobraźcie sobie grę na poziomie „Dlaczego ja?”, dorzućcie dialogi błyskotliwe jak w reklamach „Etopiryny” i na to wszystko pojawia się jeszcze Rysiek z Klanu z pytaniem, czy rączki umyte? Tak mniej więcej wygląda „Smoleńsk”. Wszystkie hejty, które słyszeliście pod adresem odtwórczyni głównej roli, Beaty Fido, to prawda. W foce tyle talentu, co w worku na śmieci (chociaż worek jest bardziej błyskotliwy), a o dziwo wikipedia podaje, że nie tylko jest absolwentką szkoły teatralnej, ale zdobywała też nagrody w USA. Jestem w głębokim szoku, bo w „Smoleńsku” poważne pytania zadaje z uśmiechem, jakby chwilę wcześniej nafaszerowała się psychotropami. Śmiało mogłaby zastąpić Jokera na plakatach „Why So Serious?” W ogóle wypadłaby znacznie wiarygodniej, gdyby twórcy ją wyciszyli i zdubbingowali syntezatorem mowy Iwona. Jedyne czym przykuwała moją uwagę to podobieństwo do Karoliny Korwin-Piotrowskiej… po bardzo ostrej liposkucji.
Nielepiej maluje się sytuacja z jej ekranowym partnerem, który wystąpił w roli operatora kamery i kochanka/chłopaka/konkubenta Niny, cholera wie. Gość nazywa się Maciej Półtorak i ewidentnie nazwisko nie jest przypadkiem. Jego gra daje całego raka, a zjebana fryzura dorzuca dodatkowe pół. No i na końcu Jerzy Zelnik, który wychodzi z krzaków za każdym razem, kiedy na ekranie gówno wpadnie w wentylator ktoś wywinie kitę. Bardzo niepokojąca rola.
Na szczęście są i pozytywne przypadki. Po pierwsze Lech Łotocki w roli Lecha Kaczyńskiego – dostojnie i z klasą, po drugie Redbad Klynstra, jako demoniczny przełożony Niny Lisickiej. Gość miał do powiedzenia może z 15 linijek tekstu, a podał je tak epicko, że każda ma szansę stać się kultowa. Moja ulubiona: „To nie jest proste, a nawet wręcz przeciwnie”. Wyszedł mu tak kozacki czarny charakter, że Lord Voldemort może się schować. Mam tylko jedno pytanie, jakim trzeba być człowiekiem, żeby dać dziecku na imię Redbad? Red is bad!
Ostatnim zarzutem są nic niewnoszące sceny z tzw. dupy. Zaliczam do nich:
- 5 sekundowa scena pseudoseksu;
- scena, w której Nina opowiada ojcu, że za młodu lubiła pić soczek z folii, ale raz jej spadł na ziemię, a ojciec okazał się nieczułym draniem i nie kupił jej nowego, chociaż było jej bardzo smutno;
- scena, w której Nina przez 3 minuty próbuje w slomotion dotknąć płaszcza po generale Błasiku;
- scena przesłuchania Dominiki Figurskiej, która jest tak absurdalna, że nie potrafię jej nawet streścić;
- finałowa scena, kiedy para prezydencka i reszta ofiar z Tupolewa spotyka się z żołnierzami zamordowanymi w Katyniu. Dostałem spoiler przed filmem, więc wiedziałem czego się spodziewać, ale mimo wszystko zobaczyć to na własne oczy jest szokującym doznaniem. Później sobie to przemyślałem i wydaje mi się, że to nawet niegłupia metafora, coś jak Gladiator w polu pszenicy, ale znowu rozchodzi się o wykonanie. Wyszła parodia, bo pani grająca Marię Kaczyńską leci do tych żołnierzy na złamanie karku, z wielkim bananem na pysiu, a i reszta załogi też jest jakoś nienaturalnie uhahana i zbija piąteczki. Wtf? Że niby happy end?
Ogólnie „Smoleńsk” nie jest najgorszym filmem, jaki w życiu widziałem, baa nie jest nawet w TOP50 najchujowszych produkcji („Kac Wawa” i „Ciacho” mogą spać spokojnie), ale szału zdecydowanie nie ma. Góra 3/10. Nie polecam ani ludzikom, którzy planowali iść dla tzw. beki, bo jej nie znajdą, ani tym trzymającym się wersji o zamachu, bo film nie udźwignął tematu. Jest nudno, tanio, chaotycznie, z gównianym montażem i jeszcze gorszym aktorstwem.