Przebudzenie Mocy – recenzja dla tych, którzy już widzieli

Cofnijmy się w czasie do października 2012, kiedy internetem wstrząsnęła informacja o kupnie praw do ekranizacji „Gwiezdnych Wojen” przez studio Disney’a. Pamiętam, że byłem wtedy ostro rozdarty, bo niby super, że doczekam kolejnych części mojej ulubionej sagi, ale z drugiej strony, gdzieś z tyłu głowy czaił się strach, że teraz Jedi będą naparzać się z Myszką Miki, a księżniczka Leia zaśpiewa „Mam tą moc”, w końcu to Disney. Dziś, po 3 latach od tamtej transakcji, mogę śmiało przyznać, że Georg Lucas sprzedając prawa do filmów, zrobił wszystkim fanom najlepszy prezent ever. Mamy nie tylko gwarancję, że kolejne części będą wychodziły regularnie, ale teraz, po premierze VII epizodu, wiadomo też, że będą trzymały poziom. Co tu dużo gadać, „Przebudzenie mocy” pozamiatało. Jeśli miałbym posługiwać się analogią z 50 twarzy Greya”, powiedziałbym, że mojego wewnętrznego bogina rozpierdoliło na milion kawałków. Reżyser J. J. Abrams zrobił to dobrze. Odciął się grubą kreską od trzech pierwszych chronologicznie epizodów (RIP Jar Jar Binks, chociaż moim zdaniem „Zemsta Shitów” jest bardziej niż spoko) i wrócił do korzeni. Po latach ponownie dostaliśmy historię godną marki „Gwiezdnych wojen”. Jest mrok, śmierć i tajemnica, są pościgi, x-wingi, walki na miecze świetle i nawet starego dobrego sarkazmu Hana Solo nie zabrakło. Dialogi się kleją, fabuła trzyma w napięciu i leci do przodu bez zbędnych przerw, a wszystko w akompaniamencie epickiej muzyki Johna Williamsa i kozackich efektów specjalnych, które wbrew pozorom nie bazują tylko na CGI. Tam, gdzie się dało są kostiumy i ręcznie wykonane scenografie. Takie „starłorsy” pamiętam z dzieciństwa i na takie czekałem. Bez kitu wzruszyłem się i chcę to obejrzeć jeszcze raz dziesięć razy.

Przebudzenie Mocy: Nie ma ideałów! (za to są spoilery!!! czytasz na własną odpowiedzialność!!)


Dochodzimy do niezręcznego momentu, kiedy muszę trochę pohejtować. Ustalmy sobie na wstępie, że strasznie jaram się filmem, ale daleki jestem od nazwania go ideałem. Wręcz przeciwnie. Naliczyłem mnóstwo zgrzytów, które pewnie będą jeszcze długo roztrząsane w internecie, tyle że ja biorę je na klatę. Jak dla mnie, w ostatecznym rozrachunku plusy przykrywają minusy i z premiery wyszedłem na tyle zadowolony, że przy ostatecznej ocenie przymykam oko na słabsze momenty. Pogadajmy jednak o fuckupach. Pierwszym dużym zarzutem jest wtórność scenariusza. VII epizod to tak naprawdę restart starej trylogii. Dostajemy niemal identyczną historię, w której zmienia się tylko ułożenie pionków na planszy. Droid BB-8 zastępuje R2D2, Luke Skywalker zajmuje (a raczej zajmie w epizodzie VIII) miejsce zwolnione przez Obi Wana Kenobiego, miejsce Luka zajmuje Rey, czyli młoda mieszkanka planety Jakku, która „przypadkiem” wygląda jak Olga Frycz, „przypadkiem” zostaje wciągnięta do wojny pomiędzy Republiką a Imperium Najwyższym Porządkiem i „przypadkiem” posiada ogromną moc, no i wreszcie w miejsce Lorda Vadera dostajemy Kylo Rena. Han Solo i Księżniczka Leia są tacy jak kiedyś (i dobrze), tyle że starsi o 30 lat. Jak zwykle okazuje się też, że każdy jest z każdym spokrewniony. Jedyną nowością jest postać Finna, czyli stormtrooper, który nie podziela polityki Najwyższego Porządku i przechodzi na stronę Ruchu Oporu. Rozwój wydarzeń też nie zaskakuje. Najwyższy Porządek ma kosę z Republiką, więc postanawia zniszczyć im 3 planety. W odwecie Ruch Oporu niszczy ich najnowszą Gwiazdę Śmierci. To już trzeci przypadek, kiedy Gwiazda Śmierci zostaje zniszczona przez trafienie w rdzeń. Trochę wstyd. Na miejscu Najwyższego Porządku pomyślałbym o zatrudnieniu lepszych inżynierów do kolejnego projektu. Może warto przeprowadzić rekrutację na warszawskiej polibudzie? Brachol mi mówił, że nie takie rzeczy tam budowali.

 

Drugi zarzut kieruję do „ciemnej strony mocy”, która jest tak niekompetentna, że ręce i cycki opadają. Stormtrooperom wybaczam, bo wiadomo, że to mięso armatnie, chociaż ich idiotyczne zachowanie podczas pojmania Hana Solo i Wookiego przekraczyło wszelkie granice tolerancji dla amatorszczyzny, jak to się mówi You had one job! Największym zakapiorem wśród „złych” jest Snoke, kilkumetrowy gigant, który niby ciągnie za wszystkie sznurki, a w rzeczywistości ch… może zrobić, bo jest hologramem! Dalej mamy Genrała Huxa, który poza tym, że jest rudy, wykazuje się skłonnościami do nazizmu. Odprawy wojskowe organizuje w iście hitlerowskim stylu – akcent, saluty, itp, – niestety problem w tym, że są one bardziej komiczne niż budzące respekt. Następna w kolejce to pani Kapitan Phasma, czyli bezpośrednia przełożona stormtrooperów. Jeśli jej rola miała udowodnić, że kobiety nie nadają się do pełnienia wysokich funkcji w wojsku, to udało się w 100%. Na końcu Kylo Ren, czyli mój największy ból dupy odnośnie VII epizodu. Płakać mi się chce, bo postać Kylo przez pierwszą połowę filmu była budowana wręcz epicko. Kylo ma wyczesaną maskę, zajebiście brzmiący syntezator mowy, dojebanego skilla – potrafi złapać wiązkę laseru w locie, i kiedy człowiek już myśli, „tak, o to mamy godnego następcę Lorda Vadera„, dzieje się coś bardzo, ale to bardzo niepokojącego. Kylo zdejmuje maskę i okazuje się, że pod nią cały czas krył się Dawid Podsiadło. Nastolatek z kręconymi włosami i śladami trądziku, który nie radzi sobie z hormonami. Jest bardziej rozchwiany emocjonalnie niż kobieta podczas PMSu, sam nie wie czy jest dobry czy może jednak zły, a kiedy w końcu decyduje się na #DarkSide, morduje Hana Solo tylko po, żeby w następnej scenie dostać srogi wpierdol od murzyna i Olgi Frycz, którzy pierwszy raz w życiu trzymają miecz świetlny w rękach. Żal. Co prawda Kylo nie zginął i możemy się domyślać, że jego postać będzie rozwijana w kolejnych epizodach, ale na dzisiaj słabo to widzę. Jeśli nie dostanie trenera w stylu pana Miyagi, to Ruch Oporu rozwali Imperium Najwyższy Porządek z palcem w bucie. Tak na marginesie, w filmie jest scena, kiedy Kylo dostaje ataku histerii i rozwala mieczem świetlnym pulpit, a następnie dusi mocą jakiegoś sznura. Stawiam stówę, że ta scena będzie częściej parodiowana na youtube niż „Hitler w poszukiwaniu electro”.

 

Zarzut nr 3 to wątek Luke’a Skywalker. Ogólnie w filmie rozchodzi się o to, że zniknął Luke Skywalker, który jest poszukiwany przez Najwyższy Porządek i Ruch Oporu. Pierwsi chcą go uśmiercić, a drudzy przetransferować do swojej drużyny. W każdym razie Luke zniknął, ale zostawił mapę z namiarami na swoją kryjówkę – no brawo Jasiu, naprawdę genialna zagrywka. W sumie w walce o tę mapę zostały wysadzone 3 planety i Gwiazda Śmierci, ale koniec końców trafia ona w ręce Ruchu Oporu. Olga Frycz leci pod wskazany adres i co się okazuje? Że Luke przez cały czas, jak gdyby nigdy nic, siedział sobie na wyspie Wielkanocnej i patrzył w niebo. WTF Luke? Jako Jedi powinieneś wyczuć, że źle się dzieje i wkroczyć do akcji, a Ty sobie zachody słońca oglądasz? Słabo. Gdyby Neo zrobił tak w Matriksie, nigdy nie zostałby wybrańcem.

Przebudzenie Mocy

W minusach miałem zapisane jeszcze „przypadkowe” odnalezienie Sokoła Millenium z kluczykami w stacyjce i jeszcze bardziej „przypadkowe” natrafienie głównych bohaterów na Hana Solo i Wookiego w kolejnej scenie, ale daruję sobie. To już byłoby czepianie się na siłę. Poza wyżej wymienionymi „kwasami” reszta jest cacy i tak jak pisałem wcześniej, plusy zdecydowanie przykrywają minusy. Podobieństwo do „Nowej Nadziei” tłumaczę sobie pójściem na kompromis – chęcią wymazania złych wspomnień po epizodach 1-3, nawiązaniem do klasyki i próbą wciągnięcia w sagę nowego pokolenia. Poza tym jest to dobry punkt wyjścia dla dalszych części. Jeśli ktoś chciałby mi zarzucić, że niedawno za podobną zagrywkę z resetowaniem fabuły ostro hejtowałem „Terminatora Genisys”, spieszę z odpowiedzią. Różnica polega na tym, iż w „Przebudzeniu Mocy” zrobiono to dobrze. Aktorsko jest w porządku, nowe postacie dały radę, BB-8 wymiata, klimat jak za starych dobrych lat, mnóstwo urywających dupę ujęć i co najważniejsze, widoki na kolejne epizody są zacne. Daję 8 na 10, bo mimo wszystko poprzeczka jest zawieszona wyżej, ale z wielkim serduszkiem, bo jakby nie patrzeć, ten film dosłownie i w przenośni wyjebał mnie w kosmos. Dzięki takim produkcjom kino nigdy nie przegra z piractwem. Efekty i muzyka wbijają w fotel. Nie da rady tego doznania powtórzyć w domu …….. no chyba, że jesteś dziany jak Floyd Mayweather.