Zgasić słońce. Właśnie o taką fantastykę nic nie robiłem
Muszę się przyznać, że najbardziej na świecie lubię pisać o paździerzach, bo przy ich recenzowaniu zawsze można popłynąć z kreatywnym wbijaniem szpilek. Nie chciałbym jednak swojej publicystyki opierać wyłącznie na tego typu kontencie. Co to to nie, za dużo dobrych rzeczy czytam i oglądam na boczku, żeby o nich milczeć. I dlatego dziś, dla przywrócenia „kulturalnej” równowagi na blogasku, chciałbym wam polecić słodziutką lekturę, przy której bardzo przyjemnie upłynęły mi dwa ostatnie wieczory. Mianowicie jest to najnowsza książka Robert J. Szmidta pod arcyintrygującym tytułem „Zgasić słońce” (podtytuł „Szpony Smoka”).
Autora możecie kojarzyć m.in. z popularnej powieści o zombiakach -> „Szczury Wrocławia”, z wielu opowiadań umieszczonych w różnych antologiach lub z miesięcznika Science Fiction, którego był założycielem i naczelnym. Osobiście już dawno planowałem zapoznać się z jego twórczością, ale jakoś tak wyszło, że dopiero teraz było nam dane. Niemniej już wiem, że na tym przygoda się nie skończy, bo ustrzelił mnie prościutko w mój czytelniczy punkt G. Powiem tak, fantastyka i sci-fi na co dzień nie są u mnie gatunkami numer 1, aczkolwiek dla złapania oddechu od Harlequinów lubię po nie sięgać i czasami bywa tak, że trafiam na tytuł, który siada mi jak złoto. I wtedy faktycznie przez chwilę jest to mój ulubiony gatunek ;). Miałem tak m.in. z twórczością Janusza A. Zajdla, z „Wiedźminem”, „Panem Lodowego Ogrodu”, „Opowieściami z Meekhańskiego pogranicza” i teraz coś podobnego przeżyłem z panem Szmidtem. Jak zacząłem, to totalnie przepadłem.
No dobra, bo nastukałem już dużo literek i przecinków, tymczasem nadal nie wiecie, o czym to jest. Już mówię, tylko wcześniej usiądźcie, bo na stojąco możecie tego nie udźwignąć XD
Otóż mamy rok 1905 i rzeczywistość, w której Japonia jest tyranem, planującym złapać świat za mordkę i rzucić sobie do stóp. Aby zapobiec niebezpiecznej ekspansji kraju Kwitnącej Wiśni, przywódcy innych mocarstw łączą siły i wysyłają flotę swoich podniebnych niszczycieli nad Tokio. Plan jest prosty -> zrzucić na miasto tyle bomb, żeby nie ostał się kamień na kamieniu, co z automatu powinno wyleczyć Japończyków z totalitarnych zapędów. Brzmi całkiem sensownie, jednak sojusz „anty-sushi” zapomniał o jednym drobnym szczególe. Mianowicie, że Azjaci mają asa w rękawie w postaci czterech smoków, które ani trochę nie <brzydkie słowo> się w tańcu. Jak łatwo się domyślić, nad Tokio wybucha taka draka, że filmy Michaela Baya mogą się schować.
Nie chcę spoilerować szczegółów, bo one mogłyby zabić cały fun z czytania, ale kolejny rozdział to już zupełnie inna para kaloszy, klimatem przypominająca „Króla szczurów”, czyli mam obóz jeniecki i postać, która musi kombinować, aby przetrwać. A jakby tego było mało, pewnego dnia w obozie zjawia się Józef Piłsudski we własnej osobie i ma dla naszego bohatera propozycję, która może zapewnić mu wolność, ale najpierw musi na nią zapracować, wykonując kilka szpiegowskich misji.
Tak wiem, że na pierwszy rzut oka fabuła może wydawać się kontrowersyjna (chociaż dla mnie to spełnienie popkulturowych zajawek), bo niby mamy 1905 rok, tymczasem technologia jest o wiele bardziej zaawansowana niż ta, którą dysponujemy obecnie. Do tego smoki, Mechy uzbrojone w Gatlingi oraz Józef Piłsudski grasujący po japońskich obozach jenieckich. Mój kontrargument brzmi następująco -> jeśli Blanka Lipińska mogła zmiksować „Greya” z „Ojcem Chrzestnym”, to tym bardziej Robert J. Szmidt miał prawo zmieszać alternatywną historię świata z technologią Tonego Starka i podsypać ją odrobiną orientu. Zresztą jest w Polsce artysta -> Jakub Różalski, który tworzy grafiki w podobnych klimatach. Wystarczy obejrzeć kilka jego posterów i człowiek od razu zaczyna rozumieć, że taki mix ma moc. O tu macie przykład.
https://www.facebook.com/jrozalski/photos/a.1882103882081430/1887630694862082/?type=3&theater
Książka na pewno urzekła mnie pomysłem, ale niemniej porywający okazał się styl autora. To płynie i to się czyta tak, że nawet nie wiadomo, kiedy uciekło kilka godzin. Dodatkowe punkty przyznaję za przemycenie wielu smaczków dotyczących batalistyki oraz japońskich wierzeń. Aż sobie googlowałem to i owo, żeby sprawdzić, czy to prawda, czy tylko zmyślone na potrzeby fabuły. Czyli sami widzicie, że zaangażowałem się na ostro. Do tego SQN jak zwykle przygotowało kozacką okładkę. Daje mocne 8 na 10 i czekam z wypiekami na kolejne tomy.
Na koniec zdradzę wam jeszcze zakulisowy smaczek. Otóż opowiedziałem Madzi mniej więcej, o czym jest ta książka, po czym zapytałem: „Hej, co musiałbym napisać, żeby zachęcić Cię do jej przeczytania?”. Madzia na to: „8 marca wypada Dzień Kobiet, co nie? A skoro mamy Dzień Kobiet, to znaczy, że gdzieś w kalendarzu przewidziany jest również Dzień Faceta. W takim razie napisz, żeby babeczki kupiły tę książkę dla swoich drugich połówek właśnie z tej okazji… bo nie ma innej możliwość, żeby jakaś kobieta za to zapłaciła z własnej nieprzymuszonej woli. No Way!” XD.
Madzia oczywiście przesadza, bo totalnie nie czuje fantastyki i sci-fi, ale ja wam mówię, że ta lektura jest jak najbardziej unisex. Tak więc śmiało. A później chętnie posłucham, czy wam też tak dobrze siadła.
Najtaniej kupicie tu <KLIK>