Tak jak w Monopoly masz kartę „Wychodzisz wolny z więzienia”, tak w prawdziwym życiu masz instytucję babci, do której raz na jakiś czas możesz podrzucić swojego Brajanka i przez chwilę pożyć tak, jak kiedyś. Tak właśnie zrobiliśmy w sobotę. Podbiliśmy do babci, położyliśmy nosidełko z Brendonkiem na wycieraczce, po czym zadzwoniliśmy dwa razy (że niby listonosz) i daliśmy w długą. To były piękne 24 godziny wolności, podczas których ubraliśmy się w czyste ubrania i poszliśmy do knajpy na obiad. Baaa oboje jedliśmy w tym samy czasie, a nie tak jak do tej pory „dobra to teraz ja go potrzymam, a Ty jedz i za chwilę się zmienimy”. Następnie zeszły drineczki w hipsterskiej shotowni, po czym przenieśliśmy się do domu, gdzie kontynuowaliśmy z drinami + obejrzeliśmy ciągiem 6 filmów. OMG, kiedy ja ostatnio obejrzałem film od początku do końca, to już nawet nie pamiętam, a tu nagle sześć. Epickie doznanie. Zdaję sobie jednak sprawę, że nie wszyscy mają aż tak dobrze, więc wychodzę wam naprzeciw i zostawiam kilka recek, żebyście mogli wyselekcjonować chociaż jeden tytuł warty uwagi, kiedy już wam się trafi to 2‑godzinne okienko, zwane czasem dla siebie.
Pomiędzy nami góry
… czyli harlequin w z górami w tle. Z powodu burzy stulecia, Kate Winslet i Irdis Elba utykają na lotnisku w Idaho. Nie znali się wcześniej, ale wyjątkowe okoliczności sprawiły, że zawiązują spółkę i wynajmują prywatny samolot, który przetransportuje ich do Dallas. Czekanie na poprawę pogody nie wchodzi w grę, gdyż Kate spieszy się na ślub… własny ślub, z kolei Irdis z samego rana przeprowadza mega ważną operację. Pech sprawia, że w czasie lotu, ich pilot doznaje wylewu, w wyniku czego samolot rozbija się gdzieś w Górach Skalistych, bardzo bardzo daleko od cywilizacji. Od tego momentu zaczyna się ich walka o przetrwanie, w czasie której będą skrajnie wygłodzeni (mają 2 batoniki, pół kanapki i paczkę migdałów), ekstremalnie wychłodzeni (3 tygodnie wędrówki w głębokich śniegach), Irbis spieprzy się ze skały, Kate zostanie ugryziona przez pumę i wpadnie do przerębla, ale i tak nie powstrzyma ich to przed pójściem do łóżka. Normalna rzecz, kiedy jesteś połamany, zjechany fizycznie i psychicznie, nie myłeś się porządnie od prawie miesiąca i masz już klepniętą datę ślubu, co nie? Po wszystkim odnajdują drogę do domu i przez jakiś czas udają, że nic się stało, jednak serca nie oszukasz <rzyga tęczą>. Chyba domyślacie się dokąd to zmierza? Nudy, nudy i jeszcze raz nudy. W zasadzie są tylko dwa plusy tego filmu — ładne widoczki i pies, który należał do pilota feralnego lotu, a po katastrofie szlaja się z Kejt i Irdisem (psy zawsze na propsie). Pytanie brzmi skąd się tu wzięli Kate i Irdis? Takie nazwiska w takim przeciętniaku? Czyżby kryzys finansowy? 4 świnie na 10.
Ciche miejsce
… czyli najbardziej nahajpowany horror roku. Akcja jest tego typu, że ziemię zaatakowały potwory z kosmosu, które są ślepe jak krety, czyli możesz sobie przejść obok nich moonwalkiem, ale pod warunkiem, że będziesz cichutko niczym gimbusy uprawiające tarło, kiedy za ścianą są rodzice. Wystarczy najmniejszy szmer, a potwory namierzą Cię szybciej niż serwisantom F1 schodzi na zmianę opon, i rozszarpią na kawałki. Takie okoliczności sprawiają, że główni bohaterowie, przez cały film popylają na bosaka i porozumiewają się tylko na migi. Więcej nie zdradzam, bo spoilery, a w tym wypadku film akurat jest godny uwagi. Mi wszedł elegancko. Dawno nie widziałem czegoś tak świeżego w Hollywood, w dodatku oglądałem na słuchawkach, więc doliczam extra +50 punktów do klimatu. W pierwszym odruchu chciałem dać nawet 9⁄10, niestety jak zacząłem rozkminiać poszczególne sceny, to wyłapałem kilka bullshtów, które trochę zabiły efekt wow. Krakowskim targiem niech stanie na 8⁄10. Aaaa i zapomniałem powiedzieć -> to jednak w większym stopniu melodramat niż horror, bo ostatecznie nie chodzi o to, żebyś się przestraszył, tylko popłakał. I to akurat twórcom wyszło zajebiście, Madzia wyła.
Cicha Noc
… czyli najlepszy polski film 2017 roku, reklamowany tak, że można było odnieść wrażenie, iż będzie to komedia pomyłek, z akcją osadzoną podczas Świąt Bożego Narodzenia. Nic bardziej mylnego. To gorzka historia o próbie wyjścia z przegrywa, która ze względu na podobny schemat i ciężar, przywodzi na myśl “Wesele” Smarzowskiego. Główny bohater (Dawid Ogrodnik) przyjeżdża z Holandii do rodzinnego domu na Wigilię. Tylko na jeden dzień, w trakcie którego planuje załatwić kilka spraw — pogodzić się z bratem, przyklepać z rodziną sprzedaż domu po dziadku i zabrać ze sobą do Holandii, swoją dziewczynę, będącą w stanie błogosławionym. Niby proste akcje, tymczasem jedna za drugą, zaczynają się wręcz koncertowo pieprzyć, generując przy okazji kolejne problemy. Film jest króciutki, bo trwa zalewie 1,5 godziny, a mimo to reżyserowi udało się w tym czasie upchnąć całkiem sporo wątków i jeszcze na końcu spiąć je klamrą. Szacun. Bardzo dobry scenariusz, wyśmienite dialogi (słyszalne, co w polskim kinie jest ewenementem) i gra aktorska na wysokim propsie. Co jak co, ale w dramatach zawsze dajemy radę. 8⁄10.
Czerwona Jaskółka
… czyli odwrócony Projekt Lady. O ile w Projekcie Lady, niegrzeczne dziewczynki trafiają pod skrzydła perfekcyjnej Małgoni Rozenk, żeby ostatecznie skończyć jako damy xD, tak w “Czerwonej Jaskółce”, dobrze wychowana Jennifer Lowrence, trafia do rosyjskiej szkoły szpiegów, gdzie uczą ją, że rozłożenie nóg dla dobra kraju, to nie grzech. “Czerwona jaskółka” to największe zaskoczenie spośród wszystkich filmów, które ostatnio oglądałem. Nie, nie żeby był jakiś wybitny, po prostu spodziewałem się czegoś mocno przeciętnego, tymczasem dostałem całkiem przyjemny film szpiegowski, który od początku złapał mnie za mordkę i trzymał w takim uścisku do finału. Baa nawet kilka razy dałem się zakręcić i zwątpiłem, czy Jeny ostatecznie pracuje dla Amerykanów, czy dla Rosjan. Co prawda jest kilka baboli logicznych, na przykład taki, że przy jednym nałożeniu farby (w dodatku bez rękawiczek), Jeny przeszła z kruczoczarnych włosów w blond a’la Marylin Monroe (Madzia mówi, że to bullshit), ale generalnie jest to całkiem watchable produkcja i na sobotni wieczór, przy pizzy i szklaneczce whisky, jak najbardziej się sprawdzi. 7⁄10.
Player One
… czyli wielki powrót Stevena Spielberga do najlepszej formy. Przynajmniej tak było napisane na plakacie. Jest rok 2045, świat wygląda jak wyciągnięty z “Mad Maxa”, więc ludziom nie chce się żyć w realu i uciekają do wirtuala, zwanego Oasis, gdzie mogą być kim chcą bla bla bla. Ten film miał być hołdem dla popkultury… i nim jest. Serwuje mnóstwo smaczków i nawiązań do klasyki kina oraz gammingu, a do tego wygląda przekozacko… chociaż Madzia i tak stwierdziła: “Łeee wszystko jest zrobione komputerowo, bez sensu”. Problem jest taki, że po pół godziny zacząłem się nudziłć, jak swego czasu na roraratach. Tyle mi wystarczyło, żeby nasycić oczy nostalgicznymi obrazkami, po czym okazało się, że film nie ma więcej argumentów, żeby przytrzymać mnie przy ekranie. Fabuła umęczyła mnie strasznie — udaje, że opowiada historię o nastolatku walczącym ze złą korporacją, kiedy tak naprawdę traktuje o gimbusach, którzy zakochują się w sobie przez internet, ale nie potrafią tego przenieść do reala, bo panna ma pypcia na twarzy i wstydzi się pokazać, z kolei gościa trawi milion problemów moralno-egzystencjonalnych. Dżizas, nawet drugi sezon netflixowych “13 powodów”, nie był takim ciężarem, a ważył minimum 5 ton. Wytrwałem całe 2,5 godziny seansu, licząc, że w którymś momencie zejdzie jeszcze jakieś grube pierdolnięcie, ale niestety próżne to były nadzieje. Daję 6 prosiaków za te nawiązania popkulturowe, ale generalnie nie jestem zachwychwycony i jakoś nie czuję weny na polecanie. No może, jeśli ktoś jest popkulturowym ulrasem… albo ma 13 lat, to wtedy śmiało. Cała reszta niech rzuci okiem na szybkim przewijaniu, a zaoszczędzone dwie godziny, skonsumuje na coś ciekawszego, np. łowienie kłaczka z pępka.
Podatek od miłości
… czyli polska <chlust wodą święconą> komedia romantyczna. Teraz zabawię się we wróżbitę PigOuta i przewidzę przyszłość. Będzie tak: Ja napiszę, że film jest miałki jak wszystkie TVN-owskie serialiki, nieśmieszny, miejscami wręcz męczący, posklejany z klisz i nakręcony tylko po to, żeby wyłomotać ludzi z kasiory podczas walentynek, na co odpowiecie w komentarzu, że hejt niezasłużony, bo bardzo dobrze bawiliście się w kinie, kilka scen rozbawiło was do łez, Grzegorz Damięcki był świetny, poza tym wyróżnia się na plus na tle innych polskich produkcji z tego gatunku, a ja mam zbyt wygórowane oczekiwania, bo niby czego spodziewałem się po komedii romantycznej?
Okej, biorę na klatę, że wam się podobał i nawet się zgodzę, że nie wywołuje aż takiej migreny, jak choćby „Porady na zdrady”, czy tam „7 rzeczy, których nie wiedzieliście o facetach”… a jednak nadal kasztan. Scenariusz to kopiuj-wklej z najbardziej ogranych motywów – ot mamy kolesia i babeczkę, którzy zaliczają niezbyt fortunne pierwsze spotkanie w barze, on jedzie jej od snobek, ona mu od chamów, po czym następnego dnia koleś musi stawić się w urzędzie skarbowym, bo ma przypał za niepłacenie podatków i tu suprajsik, bo okazuje się, że urzędniczka, przed którą będzie się tłumaczył, to właśnie ta dziunia od pyskówki w knajpie. Szok, kto mógł przewidzieć taki rozwój sytuacji? Babeczka oczywiście planuje maksymalnie go dojechać w ramach zemsty i na ta okazję zamiast zajmować się pracą, urządza mu całodobową obserwację (już wiadomo skąd takie kolejki w urzędach). Infiltrując typa, trafia na jego siostrę, która samotnie wychowuje dwójkę dzieci. Siostra sprzedaje jej głodne smutki, że Grzesiek Damięcki to w sumie dobry człowiek, bo i hajsem poratuje i poudaje ojca dzieciakom, i tyle wystarczy, żeby pani ze skarbówki nie tylko zmieniła zdanie o Grześku, ale przy okazji zakochała się na maksa. Wszystko jest tak grubymi nićmi szyte, że z góry wiesz, co się wydarzy dalej. Do tego postaci drugoplanowe zostały na maksa spłaszczone, byle tylko nie utrudniać finałowego buzi między Grześkiem i panią ze skarbówki. Żarciki są suche jak wióreczki kokosowe i sygnalizowane 5 minut wcześniej -> “Uwaga, ta scena może się wydawać bez sensu, ale spokojnie, zaraz Grzesiek rzuci dobry greps, więc wytrzymajcie”. Jeśli chodzi o pozytywy, to jest jeden, ale za to całkiem spory — brak Karolaka i Adamczyka w obsadzie. No ok, piosenka przewodnia też od biedy ujdzie. 4⁄10, ale to i tak naciągane.
A jakby ktoś zapytał, czy istnieje jakaś komedia romantyczna, której nie shejtowałem, odpowiadam, że istnieje -> „Kocha, lubi, szanuje” z Emmą Stone i Ryanem Goslingiem. Świeża, lekka, śmieszniutka i przyjemna, czyli da się.
1 komentarz
ja przepraszam ale Pan aktor nazywa się IDRIS ELBA