Co człowiek, to inna motywacja do podróżowania. Jednemu marzy się smażing na greckiej plaży, drugiemu szusowanie na nartach po szwajcarskim lodowcu (znam takiego jednego ministra). Jedni chcą się zresetować i nadrobić zaległe książki, drudzy wręcz przeciwnie, szukają aktywności i stawiają na górskie trekkingi (Szpilka & Pumbuś). Ja taki nie jestem. Nope, ja podróżuję, żeby dobrze zjeść. No ok, ciepło i dostęp do morza również jest wysoko na liście moich priorytetów, aczkolwiek na szczycie niezmiennie pozostaje jedzenie. Zwłaszcza takie nietuzinkowe, którego nie dostanie się na każdym rogu #kebab.
W ciągu swojej krótkiej kariery podróżniczej zdążyłem odwiedzić kilkanaście krajów i każdy na swój sposób był super, jednak kilka wspominam szczególnie miło właśnie ze względu na mistrzowską szamkę. Oto moje TOP 3.
Świat na talerzu — Tajlandia
Gdybym miał wskazać miejsce, w którym spotkałem się z najbardziej egzotycznym jedzeniem, postawiłbym na nasz polski Bałtyk i te wszystkie restauracje usytuowane wzdłuż nadmorskich deptaków, których menu rozciąga się od Sasa od lasa. Pizza, kebab, hamburgery, pierogi, naleśniki, kuchnia polska, chińska, gruzińska i zapiekanki XXL, a to wszystko pod jedynym dachem. Szaleństwo. Gdybym natomiast miał wskazać miejsce z NAJPYSZNIEJSZYM egzotycznym jedzeniem, wybrałbym Tajlandię. Oj tak, tamtejsze smaki idealnie trafiają w mój kulinarny punkt G. Pad thai, wołowina z tajską bazylią, mango sticky rice, ostra jak piekło zupa Tom Yam, panierowane krewetki i ośmiornice, a do tego deserki w postaci owocowych szejków, naleśników z nuttellą i bananami oraz lodów podawanych w skorupie kokosa. Po prostu szał. W sumie, jak teraz o tym piszę, zaczynam rozumieć, dlaczego w Bangkoku byłem więcej razy niż w Łodzi.
Przy okazji warto dodać, że jedzenie w Tajlandii jest specyficznym doznaniem. Jeśli chcecie poznać smak prawdziwej tajskiej kuchni, powinniście zapomnieć o wypasionych restauracjach ze srebrnymi sztućcami, śnieżnobiałymi obrusami oraz kelnerami, którzy chodzą z przewieszonym przez rękę ręczniczkiem. Nope, smak prawdziwej Tajlandii to jedzenie z ulicznych garkuchni oraz nocnych marketów, na widok, których Sanepid zapewne nakryłby się nogami. Umówmy się, że „czystość” w tamtym rejonie świata, to rzecz mocno umowna. Baa większość tego typu miejsc nie ma nawet dostępu do bieżącej wody, w związku, z czym Tajowie na oczach turystów myją naczynia w misce, z kolei turyści zastanawiają się, kiedy woda z tej miski była ostatnio zmieniana. Ale who cares? Wojciech Cejrowski powiedział kiedyś w swoim programie podróżniczym, że garkuchnie, w których jedzą lokalesi, to dobre i bezpieczne garkuchnie. I tej wersji się trzymajmy.
Świat na talerzu — Filipiny
Numerem dwa są Filipiny, a konkretnie wyspa Boracay, na której znajduje się Targ Wodny (Water Market), otoczony restauracjami. I teraz patent jest taki, że na targ przychodzi się późnym wieczorem, tak gdzieś po 19, bo mniej więcej wtedy rybacy wracają z połowów, i z pierwszej ręki kupuje świeżutkie ryby oraz owoce morza. Ale nie jakąś tam zdechłą pangę i mikroskopijne krewetki koktajlowe, tylko olbrzymie, egzotyczne okazy, jakie do tej pory widzieliście tylko na National Geographic, ewentualnie w filmie “Gdzie jest Nemo?”. I tutaj uwaga jest taka, że jeśli kiedyś traficie w to miejsce, nie zapomnijcie się targować podczas zakupów, bo pierwsza cena rzucana przez sprzedawców zazwyczaj jest z kosmosu. W sumie trudno im się dziwić, wszak zawsze istnieje szansa, że turysta nie zna lokalnych obyczajów i trzykrotnie przepłaci. Business is business.
No ok, ale co robimy z tymi rybami i owocami morza, skoro obok są restauracje? Bardzo dobre pytanie. Otóż smaczek jest taki, że te restauracje nie oferują własnych potraw, tylko przyrządzenie tego, co sami przyniesiemy. Ot wchodzimy do nich z towarem, który przed chwilą kupiliśmy, a restauracja nam go oporządzi według naszego życzenia. Przykładowo w menu pod pozycją “krewetki” widnieje 20 sposobów ich podania. Wybieramy, jaki chcemy, następnie wręczamy kucharzowi krewety, a on je dla nas przygotowuje za bardzo rozsądna cenę. Prawdę mówiąc nigdy wcześniej i nigdy później nie spotkałem się już z takim stylem prowadzenia restauracji.
I zapytacie teraz, czy ten patent działa? Działa genialnie. Podczas tygodniowego pobytu, na targ wodny wracaliśmy kilkukrotnie. Za każdym razem obowiązkowo braliśmy krewetki z masłem i czosnkiem, pieczone ostrygi z serem oraz krążki kalmarów, a do tego w ramach eksperymentu jakąś rybę, o której istnieniu do tej pory nie mieliśmy pojęcia. Wspaniałe było to doznanie kulinarne, nigdy go nie zapomnę. A jak pomyślę, ile za takie rarytasy trzeba by było zapłacić w Polsce, szanuję jeszcze bardziej.
Świat na talerzu — Bali
Zestawienie zamyka indonezyjska wyspa Bali, która na pierwszy rzut oka może wydawać się mocno skomercjalizowana, wszak przy głównych deptakach łatwiej trafić na sieciowe fast foody niż lokalne warungi (warung -> czyli po naszemu jadłodajnia), na szczęście wystarczy odbić w boczną uliczkę i zawsze coś się trafi. Najpopularniejszymi daniami na Bali są Nasi Goreng oraz Sataye. Nasi Goreng to ryż smażony z przyprawami, wzbogacony o różne dodatki -> orzeszki, jajko sadzone, pokrojony omlet, kurczaka, krewetki, tofu, etc. Wariantów jest naprawdę sporo. Z kolei Sataye to mięso (kurczak, jagnięcina, wołowina, ryba) nadziewane na bambusowy patyk, następnie grillowane i podawane z sosem orzechowym. Smacznie, szybko i tanio. Win – win – win. Jednak moje serce najbardziej podbił Babi Gulig, czyli pieczony prosiak. Najbardziej kultowym miejscem, gdzie go serwują jest restauracja Ibu Oka 3 w miejscowości Ubud. Oczywiście nie mogłem sobie odmówić, żeby tam zajrzeć. Myk jest taki, że prosiaka przez wiele godzin piecze się na żywym ogniu i podczas tego procesu regularnie oblewa wodą koksową. Na talerzu poza kawałkami soczystej wieprzowiny, ląduje jeszcze pieczona skóra, która chrupie jak Prince Polo oraz kilka kawałków kiełbasy wyrabianej na miejscu. Do tego ryż i dwa sataye. Zdecydowanie nie jest to danie dietetyczne, ale na pewno warte grzechu. Poza tym heloł, kto na wakacjach liczy kalorie?
Ponadto na Bali jedyny raz w życiu piłem Bubble Tea, do której z jakichś powodów wcześniej byłem bardzo sceptycznie nastawiony. Oesu, to było pyszne. Już rozumiem, dlaczego Quebonafinde nagrał o niej piosenkę.
Poza konkursem chciałbym jeszcze wspomnieć o Islandii, która jest tak droga, że żywiłem się na niej głównie trójkątnymi kanapkami ze stacji benzynowej, ale raz zaszalałem i miejscowości Hof, zjadłem na śniadanie kanapkę z krabem. Takim świeżutkim krabem, wyłowionym chwilę wcześniej z oceanu. Najlepiej wydane 200 zeta ever. Polecam. Jak cuś, to knajpka nazywała się Hafnarbuðin.
A piszę o tym wszystkim, bo na kanale National Geographic właśnie wystartował nowy sezon programu „Gordon Ramsay: Świat na talerzu”, który w dużym stopniu pokrywa się z moimi podróżniczo-kulinarnymi zajawkami. W każdym odcinku Gordon odwiedza inne miejsce na świecie i przy okazji próbowania tradycyjnych dań, ziomkuje się z tubylcami oraz poznaje lokalne obyczaje. W najbliższym odcinku zawędruje do RPA, gdzie m.in. zaliczy bliskie spotkania z nosorożcami, poleci na wyspę, na której nie ma jak wylądować, więc będzie musiał skakać z helikoptera, następnie w poszukiwaniu egzotycznych przypraw trafi na tradycyjny afrykański bazarek, gdzie sprzedają rzeczy, o jakich nawet fizjologom się nie śniło, a na końcu rzuci wyzwanie lokalnej mistrzyni kuchni i zmierzą się w czelendżu, kto upichci lepszą chakalakę (kultowe danie w RPA) oraz czerwonego Lucjana (ponoć jedna z najpyszniejszych ryb świata). Eksploracja, poznawanie nowy kultur i porn food w jednym. Emisja już w najbliższą niedzielę o godzinie 12: 00, oczywiście na kanale National Geographic.
Brak komentarzy