Żarcie & Napitki

Świat na talerzu, czyli kiedy podróżujesz, żeby dobrze zjeść

28/08/2020

Co czło­wiek, to inna moty­wa­cja do podró­żo­wa­nia. Jed­ne­mu marzy się sma­żing na grec­kiej pla­ży, dru­gie­mu szu­so­wa­nie na nar­tach po szwaj­car­skim lodow­cu (znam takie­go jed­ne­go mini­stra). Jed­ni chcą się zre­se­to­wać i nad­ro­bić zale­głe książ­ki, dru­dzy wręcz prze­ciw­nie, szu­ka­ją aktyw­no­ści i sta­wia­ją na gór­skie trek­kin­gi (Szpil­ka & Pum­buś). Ja taki nie jestem. Nope, ja podró­żu­ję, żeby dobrze zjeść. No ok, cie­pło i dostęp do morza rów­nież jest wyso­ko na liście moich prio­ry­te­tów, acz­kol­wiek na szczy­cie nie­zmien­nie pozo­sta­je jedze­nie. Zwłasz­cza takie nie­tu­zin­ko­we, któ­re­go nie dosta­nie się na każ­dym rogu #kebab.

W cią­gu swo­jej krót­kiej karie­ry podróż­ni­czej zdą­ży­łem odwie­dzić kil­ka­na­ście kra­jów i każ­dy na swój spo­sób był super, jed­nak kil­ka wspo­mi­nam szcze­gól­nie miło wła­śnie ze wzglę­du na mistrzow­ską szam­kę. Oto moje TOP 3.

Świat na talerzu — Tajlandia

Gdy­bym miał wska­zać miej­sce, w któ­rym spo­tka­łem się z naj­bar­dziej egzo­tycz­nym jedze­niem, posta­wił­bym na nasz pol­ski Bał­tyk i te wszyst­kie restau­ra­cje usy­tu­owa­ne wzdłuż nad­mor­skich dep­ta­ków, któ­rych menu roz­cią­ga się od Sasa od lasa. Piz­za, kebab, ham­bur­ge­ry, pie­ro­gi, nale­śni­ki, kuch­nia pol­ska, chiń­ska, gru­ziń­ska i zapie­kan­ki XXL, a to wszyst­ko pod jedy­nym dachem. Sza­leń­stwo. Gdy­bym nato­miast miał wska­zać miej­sce z NAJPYSZNIEJSZYM egzo­tycz­nym jedze­niem, wybrał­bym Taj­lan­dię. Oj tak, tam­tej­sze sma­ki ide­al­nie tra­fia­ją w mój kuli­nar­ny punkt G. Pad thai, woło­wi­na z taj­ską bazy­lią, man­go stic­ky rice, ostra jak pie­kło zupa Tom Yam, panie­ro­wa­ne kre­wet­ki i ośmior­ni­ce, a do tego deser­ki w posta­ci owo­co­wych szej­ków, nale­śni­ków z nut­tel­lą i bana­na­mi oraz lodów poda­wa­nych w sko­ru­pie koko­sa. Po pro­stu szał. W sumie, jak teraz o tym piszę, zaczy­nam rozu­mieć, dla­cze­go w Bang­ko­ku byłem wię­cej razy niż w Łodzi.

Przy oka­zji war­to dodać, że jedze­nie w Taj­lan­dii jest spe­cy­ficz­nym dozna­niem. Jeśli chce­cie poznać smak praw­dzi­wej taj­skiej kuch­ni, powin­ni­ście zapo­mnieć o wypa­sio­nych restau­ra­cjach ze srebr­ny­mi sztuć­ca­mi, śnież­no­bia­ły­mi obru­sa­mi oraz kel­ne­ra­mi, któ­rzy cho­dzą z prze­wie­szo­nym przez rękę ręcz­nicz­kiem. Nope, smak praw­dzi­wej Taj­lan­dii to jedze­nie z ulicz­nych gar­kuch­ni oraz noc­nych mar­ke­tów, na widok, któ­rych Sane­pid zapew­ne nakrył­by się noga­mi. Umów­my się, że „czy­stość” w tam­tym rejo­nie świa­ta, to rzecz moc­no umow­na. Baa więk­szość tego typu miejsc nie ma nawet dostę­pu do bie­żą­cej wody, w związ­ku, z czym Tajo­wie na oczach tury­stów myją naczy­nia w misce, z kolei tury­ści zasta­na­wia­ją się, kie­dy woda z tej miski była ostat­nio zmie­nia­na. Ale who cares? Woj­ciech Cej­row­ski powie­dział kie­dyś w swo­im pro­gra­mie podróż­ni­czym, że gar­kuch­nie, w któ­rych jedzą loka­le­si, to dobre i bez­piecz­ne gar­kuch­nie. I tej wer­sji się trzymajmy.



Świat na talerzu — Filipiny

Nume­rem dwa są Fili­pi­ny, a kon­kret­nie wyspa Bora­cay, na któ­rej znaj­du­je się Targ Wod­ny (Water Mar­ket), oto­czo­ny restau­ra­cja­mi. I teraz patent jest taki, że na targ przy­cho­dzi się póź­nym wie­czo­rem, tak gdzieś po 19, bo mniej wię­cej wte­dy ryba­cy wra­ca­ją z poło­wów, i z pierw­szej ręki kupu­je świe­żut­kie ryby oraz owo­ce morza. Ale nie jakąś tam zde­chłą pan­gę i mikro­sko­pij­ne kre­wet­ki kok­taj­lo­we, tyl­ko olbrzy­mie, egzo­tycz­ne oka­zy, jakie do tej pory widzie­li­ście tyl­ko na Natio­nal Geo­gra­phic, ewen­tu­al­nie w fil­mie “Gdzie jest Nemo?”. I tutaj uwa­ga jest taka, że jeśli kie­dyś tra­fi­cie w to miej­sce, nie zapo­mnij­cie się tar­go­wać pod­czas zaku­pów, bo pierw­sza cena rzu­ca­na przez sprze­daw­ców zazwy­czaj jest z kosmo­su. W sumie trud­no im się dzi­wić, wszak zawsze ist­nie­je szan­sa, że tury­sta nie zna lokal­nych oby­cza­jów i trzy­krot­nie prze­pła­ci. Busi­ness is business.

No ok, ale co robi­my z tymi ryba­mi i owo­ca­mi morza, sko­ro obok są restau­ra­cje? Bar­dzo dobre pyta­nie. Otóż sma­czek jest taki, że te restau­ra­cje nie ofe­ru­ją wła­snych potraw, tyl­ko przy­rzą­dze­nie tego, co sami przy­nie­sie­my. Ot wcho­dzi­my do nich z towa­rem, któ­ry przed chwi­lą kupi­li­śmy, a restau­ra­cja nam go opo­rzą­dzi według nasze­go życze­nia. Przy­kła­do­wo w menu pod pozy­cją “kre­wet­ki” wid­nie­je 20 spo­so­bów ich poda­nia. Wybie­ra­my, jaki chce­my, następ­nie wrę­cza­my kucha­rzo­wi kre­we­ty, a on je dla nas przy­go­to­wu­je za bar­dzo roz­sąd­na cenę. Praw­dę mówiąc nigdy wcze­śniej i nigdy póź­niej nie spo­tka­łem się już z takim sty­lem pro­wa­dze­nia restauracji.

I zapy­ta­cie teraz, czy ten patent dzia­ła? Dzia­ła genial­nie. Pod­czas tygo­dnio­we­go poby­tu, na targ wod­ny wra­ca­li­śmy kil­ku­krot­nie. Za każ­dym razem obo­wiąz­ko­wo bra­li­śmy kre­wet­ki z masłem i czosn­kiem, pie­czo­ne ostry­gi z serem oraz krąż­ki kal­ma­rów, a do tego w ramach eks­pe­ry­men­tu jakąś rybę, o któ­rej ist­nie­niu do tej pory nie mie­li­śmy poję­cia. Wspa­nia­łe było to dozna­nie kuli­nar­ne, nigdy go nie zapo­mnę. A jak pomy­ślę, ile za takie rary­ta­sy trze­ba by było zapła­cić w Pol­sce, sza­nu­ję jesz­cze bardziej.






Świat na talerzu — Bali

Zesta­wie­nie zamy­ka indo­ne­zyj­ska wyspa Bali, któ­ra na pierw­szy rzut oka może wyda­wać się moc­no sko­mer­cja­li­zo­wa­na, wszak przy głów­nych dep­ta­kach łatwiej tra­fić na sie­cio­we fast foody niż lokal­ne warun­gi (warung -> czy­li po nasze­mu jadło­daj­nia), na szczę­ście wystar­czy odbić w bocz­ną ulicz­kę i zawsze coś się tra­fi.  Naj­po­pu­lar­niej­szy­mi dania­mi na Bali są Nasi Goreng oraz Sataye. Nasi Goreng to ryż sma­żo­ny z przy­pra­wa­mi, wzbo­ga­co­ny o róż­ne dodat­ki -> orzesz­ki, jaj­ko sadzo­ne, pokro­jo­ny omlet, kur­cza­ka, kre­wet­ki, tofu, etc. Warian­tów jest napraw­dę spo­ro. Z kolei Sataye to mię­so (kur­czak, jagnię­ci­na, woło­wi­na, ryba) nadzie­wa­ne na bam­bu­so­wy patyk, następ­nie gril­lo­wa­ne i poda­wa­ne z sosem orze­cho­wym. Smacz­nie, szyb­ko i tanio. Win – win – win. Jed­nak moje ser­ce naj­bar­dziej pod­bił Babi Gulig, czy­li pie­czo­ny pro­siak. Naj­bar­dziej kul­to­wym miej­scem, gdzie go ser­wu­ją jest restau­ra­cja Ibu Oka 3 w miej­sco­wo­ści Ubud. Oczy­wi­ście nie mogłem sobie odmó­wić, żeby tam zaj­rzeć. Myk jest taki, że pro­sia­ka przez wie­le godzin pie­cze się na żywym ogniu i pod­czas tego pro­ce­su regu­lar­nie oble­wa wodą kok­so­wą. Na tale­rzu poza kawał­ka­mi soczy­stej wie­przo­wi­ny, lądu­je jesz­cze pie­czo­na skó­ra, któ­ra chru­pie jak Prin­ce Polo oraz kil­ka kawał­ków kieł­ba­sy wyra­bia­nej na miej­scu. Do tego ryż i dwa sataye. Zde­cy­do­wa­nie nie jest to danie die­te­tycz­ne, ale na pew­no war­te grze­chu. Poza tym heloł, kto na waka­cjach liczy kalorie?
Ponad­to na Bali jedy­ny raz w życiu piłem Bub­ble Tea, do któ­rej z jakichś powo­dów wcze­śniej byłem bar­dzo scep­tycz­nie nasta­wio­ny. Oesu, to było pysz­ne. Już rozu­miem, dla­cze­go Quebo­na­fin­de nagrał o niej piosenkę.



Poza kon­kur­sem chciał­bym jesz­cze wspo­mnieć o Islan­dii, któ­ra jest tak dro­ga, że żywi­łem się na niej głów­nie trój­kąt­ny­mi kanap­ka­mi ze sta­cji ben­zy­no­wej, ale raz zasza­la­łem i miej­sco­wo­ści Hof, zja­dłem na śnia­da­nie kanap­kę z kra­bem. Takim świe­żut­kim kra­bem, wyło­wio­nym chwi­lę wcze­śniej z oce­anu. Naj­le­piej wyda­ne 200 zeta ever. Pole­cam. Jak cuś, to knajp­ka nazy­wa­ła się Hafnarbuðin.

A piszę o tym wszyst­kim, bo na kana­le Natio­nal Geo­gra­phic wła­śnie wystar­to­wał nowy sezon pro­gra­mu „Gor­don Ram­say: Świat na tale­rzu”, któ­ry w dużym stop­niu pokry­wa się z moimi podróż­ni­czo-kuli­nar­ny­mi zajaw­ka­mi. W każ­dym odcin­ku Gor­don odwie­dza inne miej­sce na świe­cie i przy oka­zji pró­bo­wa­nia tra­dy­cyj­nych dań, ziom­ku­je się z tubyl­ca­mi oraz pozna­je lokal­ne oby­cza­je. W naj­bliż­szym odcin­ku zawę­dru­je do RPA, gdzie m.in. zali­czy bli­skie spo­tka­nia z noso­roż­ca­mi, pole­ci na wyspę, na któ­rej nie ma jak wylą­do­wać, więc będzie musiał ska­kać z heli­kop­te­ra, następ­nie  w poszu­ki­wa­niu egzo­tycz­nych przy­praw tra­fi na tra­dy­cyj­ny afry­kań­ski baza­rek, gdzie sprze­da­ją rze­czy, o jakich nawet fizjo­lo­gom się nie śni­ło, a na koń­cu rzu­ci wyzwa­nie lokal­nej mistrzy­ni kuch­ni i zmie­rzą się w cze­len­dżu, kto upich­ci lep­szą cha­ka­la­kę (kul­to­we danie w RPA) oraz czer­wo­ne­go Lucja­na (ponoć jed­na z naj­pysz­niej­szych ryb świa­ta). Eks­plo­ra­cja, pozna­wa­nie nowy kul­tur i porn food w jed­nym. Emi­sja już w naj­bliż­szą nie­dzie­lę o godzi­nie 12: 00, oczy­wi­ście na kana­le Natio­nal Geographic.

A to widziałeś?

Brak komentarzy

Leave a Reply