Dobra przyznam się, bo i tak się wyda. W poniedziałki chodzę na korki z angielskiego (poziom elementary of course) i problem jest taki, że między robotą a zajęciami mam ponad dwugodzinne okienko. Na początku próbowałem ten czas jakoś sensownie wypełnić, raz poszedłem nawet na siłkę, ale nie podobało mi się. Puściłem dużo soków i zmęczyłem jak przy lekturze “Nad Niemnem”, ale największą traumą i tak okazała się szatnia. Grzecznie pakuję ciuchy do torby i w tym momencie obok staje koleś, full walet, jedną nogę opiera o ławeczkę, tak że krocze ma na wysokości mojej głowy (say hello to my little friend) i jak gdyby nigdy nic zaczyna szamać kurczaka z ryżem. Niezręczność poziom milion. Stwierdziłem, że to nie dla mnie i od tamtego incydentu marnuję już tylko czas na szlajanie się po empikach i nurkowanie w koszach z tanim DVD #mniejszezło. Jednak ostatnio wpadł mi do głowy szatański pomysł: „A gdyby tak wbić do KrowaRzywa i przetestować ich wege burgery?”. Co prawda klauzula sumienia mi nie pozwala, ale z drugiej strony mają lokal tuż pod moją szkołą, no i w sumie już kilka razy ich hejtowałem, więc może wypadałoby sprawdzić, czy słusznie? Jak pomyślałem, tak zrobiłem. No prawie. W rzeczywistości miałem już naciskać klamkę, ale w ostatniej chwili wyparowała ze mnie cała pewność siebie – „To się nie uda”, pomyślałem, „A co, jeśli podczas spaceru do kasy pękną mi rurki w kroku? Zorientują się, że przyszedłem tu tylko dla heheszków i zaczną okładać iPadami. Albo gorzej, spotkam kogoś znajomego i będzie przypał. Chociaż nie, jeśli spotkam znajomego to znaczy, że siedzimy w tym razem i na pewno zawrzemy deal, że ten sekret idzie z nami do piachu”. „Kuźwa, a co jeśli ten vege burger mi posmakuje? Przecież z takiego bagna nie da się już wygrzebać. Zaczyna się od niewinnego falafela, a chwilę później popylasz na holenderce i pijesz yerbę na Placu Zbawiciela, trzymając dyskretnie chłopaka za rękę pod stołem. Nie, nie ma opcji, nie wchodzę!” — mniej więcej takie wątpliwości mną targały. Ostatecznie po trzech nieudanych podejściach, zebrałem w sobie wszystkie siły i za czwartym razem wbiłem, jak Clint Eastwood do burdelu saloonu — na pełnej k.… Obciąłem wszystkich wzrokiem, splunąłem flegmą, po czym zapytałem kto jest właścicielem tego sracza?! Żart, tak serio to wszedłem cichaczem, jak ministrant na zakrystię, próbując przy tym nie zwrócić na siebie niczyjej uwagi. W środku było dziwnie. Poczułem nieznaną mi dotąd atmosferę otwartości, awangardy i kreatywności. Przez głowe przeleciały mi takie hasła, jak: sztuka, projekt, grafika, macbook KOD, Trybunał Konstytucyjny, Monika Brodka, gender, atelie, wernisaż i sojowe latte. Przysięgam, że przez chwilę byłem tak ogłuszony, że miałem ochotę podejść do obcych ludzi i zapytać, co sądzą o najnowszej płycie Taco Hemingwaya i to, pomimo że w życiu nie słyszałem żadnego jego kawałka. Na szczęście w ostatniej chwili wymierzyłem sobie szybkiego liścia i mi przeszło. Kiedy już się ogarnąłem, podbiłem do lady i na szybko próbowałem rozkminić system zamówień, żeby nie było żadnej wtopy. Po chwili już wszystko wiedziałem. Najpierw wybierasz bułkę — razową lub jasną, a za 3 peeleny extra bezglutenową, następnie dobierasz wkładkę — cieciorex, jaglanex, czy tam jakiś inny ex, do tego dochodzą warzywa i na koniec dwa sosy.
Wkładki nic mi nie mówiły, więc na chybił trafił wziąłem cieciorexa. Żal mi było na bułkę bezglutenową, więc padło na jasną, ale w zamian dorzuciłem vegan bekon (+ 3 pln). Do tego sos pomidorowy + vege majonez #YOLO! Cena? 16,50, czyli więcej niż za pyszniutkiego czizbejkona w mojej ulubionej burgerowni, trochę lipa.
Nie mam pewności, jaka będzie moja reakcja na cieciorex, więc na wszelki wypadek znajduję sobie miejsce w najdalszym i najciemniejszym kącie sali, siadam i czekam, czekam, czekam… ja prdl ile można kroić warzywa? Ostatecznie trwało to niemal pół godziny, ale grunt, że w ogóle urodzili, bo zaczynałem już wątpić..
Pierwsze wrażenia — spora buła z mnóstwem sałaty, kawałkiem ogórka i jakąś podejrzaną imitacją kotleta. Biorę gryza, lamentując w myślach “Pliz niech to będzie niedobre, pliz, pliz”, a po chwili myśl “Fuck! Dobre!”. Dobre na tyle, na ile może smakować kanapka ze świeżymi warzywami. To trzeba przyznać, jest świeżo. W kolejnym kęsie trafiam w końcu na cieciorexa. Cóż mogę powiedzieć? Było dokładnie tak, jak to sobie wyobrażałem — karton w smaku, pasztet w konsystencji. Cieciorex zdecydowanie popsuł pierwsze pozytywne wrażenie. Vege bekonu nie wyczuwam, więc postanawiam go wyciągnąć i zjeść osobno. Wyglądał jakby został ulepiony z szarego papieru toaletowego, takiego z drugiego tłoczenia i smak to potwierdził #celuloza. Zapachu nie stwierdzono. Nie ma opcji, żeby traktować go jako udany zamiennik prawdziwego bekonu, nope! Podejrzewam, że nawet Churchill (mój pieseł) by go nie ruszył, a musicie wiedzieć, że on je wszystko. Mówiąc wszystko mam na myśli plastikową podłogę z klatki, płytę blu ray z Wieśkiem 3 i odświętne majty Madzi z Victoria Secret’s (juz tylko te z Atlantica jej zostały #smuteczek).
https://www.instagram.com/p/BGtUEgMtIfs/?hl=pl
Jeśli chodzi o Vege majonez, był on totalnie nie wyczuwalny, więc uznajmy, że coś takiego nie istnieje, a jeśli ktoś twierdzi inaczej, to znaczy, że padł ofiarą placebo. Ogólnie, jak już wypieprzyłem cieciorexa, kanapka była nawet spoko. Świeże warzywa, miękka buła i zaskakujący dobry sos pomidorowy. Na śniadanie w Wielki Piątek jak znalazł. 3,50 zł nawet bym za taką dał, ale 16? Bitches plizz! Nie ma takiej opcji. Podsumowując — vege freakiem nie zostanę, do KrowyRzywej raczej już nie zajrzę, ale jest też pozytyw. Okazało się, że od czasu do czasu da radę zjeść posiłek bez mięsa i nie umrzeć. Oczywiście nie można przesadzać, ale tak raz na 2 lata na luzie. Nie hejtuje, nie polecam, cytując klasyka: “róbta, co chceta”.
P.S. Zapomniałem powiedzieć, że jestem fanem nazwy. KrowaRzywa — kręci mnie ta dwuznaczność i mówię to, jako absolwent reklamy i marketingu.