Mamy z Madzią taką zasadę, że życie jest za krótkie, żeby dublować urlopowe destynacje, więc jeśli w grę wchodzi wypad 5 dni+, staramy się jechać tam, gdzie nas jeszcze nie było. Na tej zasadzie obskoczyliśmy kawałek Europy, po czym przerzuciliśmy się na Azję. Najpierw odwiedziliśmy Tajandię (Phuket), a w kolejnym sezonie Filipiny (Boracay). Oba wypady na wysokim propsie, a jednak trzeciego roku, zamiast poszukać kolejnej miejscówki, złamalismy regułę i wróciliśmy do Tajlandii (Koh Samui). Dlaczego? Bo mają fajne plaże, super klimat i przyjemne ceny? To też, ale najabrdziej stęskniliśmy się za tamtejszym żarciem! OMG, sutki twardnieją mi na samą myśl o tamtych pad tajach, sajgonkach, owocowych szejkach, wołowinie z jajem sadzonym, ośmiorniczkach i krewetach, wielkich, jak nasze kurczaki pędzone na GMO. Nigdzie nie ma tak kozackiej szamy, jak w Tajlandii. Nigdzie!
Jak pewnie wiecie, w Tajlandii nikt o zdrowych zmysłach nie chadza do restauracji z obrusami. Nope, najlepsze papu serwują na ulicy. Ale, ale, można zaliczyć jeszcze wyższy level i wybrać się na nocny market, czyli skupisko straganów, gdzie zjesz wszystko, co tajowie mają najlepszego + dania importowane, np. sushi, hot dogi, pizze, faworki. A to co zjesz, podlejesz piwem, albo drinem, sprzedawanym z samochodu przerobionego na bar. Mówię wam, tajski nocny market, to najlepsza rzecz, jaką można spotkać na naszej planecie. Niestety życie nie jest bajką i nie da się co roku jeżdzić do Tajlandii, zresztą raz na rok, to też mało, bo mimo szczerych chęci, jeszcze nie udało mi się nawpierniczać na zapas. Niestety. I tu do gry wchodzi jakiś łebski człowiek, który wymyślił, żeby zrobić nocny market w Warszawie. Zagadał z kim trzeba i uzyskał zgodę na umiejscowienie go na terenie nieczynnego dworca kolejowego, więc fajny klimacik jest. Pytanie jednak brzmi, czy taka inicjatywa ma sens? Bez zbędnego przedłużania — ma! Byliśmy już kilka razy i przetestowaliśmy większość straganów. Zaliczyłem dwie wtopy, ale reszta… po prostu obczajmy sobie co i jak. Wygląda to tak:
No super PigOut, ale do brzegu — co jadłeś?
Ok, przejdźmy do szamy.
#Koreanka
Na stoisku Koreanka wszamałem kanapkę bulgogi, czyli bagietę z grillowaną wołowiną w marynacie, której skład znają tylko koreańczycy, z warzywami i kimchi. Oesu, była doskonała. Aż mi łezka pociekła. Polecam wszystkimi kończynami.
#Dogidog
Stoisko, które udowodniło mi, że hot dogi nie muszą wyglądać tak, jak na Orlenie. Żadnych Berlinek -> kiełba wołowa, ogórek pokrojony w drobną kosteczkę, jak na tatara + prażona cebulka. Do tego ketchup, muszarda i majonez (bo czemu nie?). I tyle wystarcza do szczęścia. Kolejny udany strzał. Zdecydowanie wrócę.
#Zdrowa Konkurencja
Na tym stoisku wziąłem szarpaną wołowinę z orzechami, a Madzia skrzydełka kurczaka w koreańskim sosie. Wołowina kozacka, chociaż w kanapce byłaby lepsza, bo jedak w miarę szamania, zaczyna brakować jakiegoś kontrastu. Niespodziewałem się za to zbyt wiele po skrzydełkach z kurczaka, bo w końcu to kurczak, czyli emocje na poziomie “meeeh”, tymczasem weszły mi jak złoto. Soczyste, mięsiste, a nie, że sama kość i jeszcze ten sos. Zdecydowanie zrobił robotę. Daję okejkę! Chyba największe zaskoczenie na “+” spośród wszystkich straganów, które odwiedziłem.
#Night Burger
Jest to stoisko burgerowni, która otworzyła się stosunkowo niedawno na warszawskim Grochowie, a jednak zdążyła już sobie zjednać wiele podniebień (przynajmniej z opinii w internecie tak wynika). Na nocnym serwują trzy burgerki do wyboru. Ja na warsztat wziąłem klasycznego single cheesburgera, który od kanonu różnił się tylko dodatkiem majonezu (bo czemu nie? I nie, że sobie ten majoznez zażyczyłem dodatkowo. Nope, dają go z urzędu). Nie był to najlepszy burgerek jakiego w życiu jadłem, nie był nawet najlepszy pośród burgerów, które jadłem w Warszawie, ale generalnie bardzo spoczko. Mięcho doprawione, bułka mięciutka, ser wyczuwalny, sos bbq okej. No nie ma do czego się przyczepić… a jednak hot dog i kanapka bulbogi bardziej zapadły mi w pamięć. Śmiało można iść, ale niekoniecznie traktować jako priorytet.
#Thaisty
Stoisko mojej ulubionej restauracji w Warszawie. Ich Pad Ka Prao, czyli siekana wołowina na ostro z ryżem i jajem sadzonym, to aboslutne mistrzostwo świata. Identyczny smak jak w Tajlandii. Z kolei na nocnym, serwowali ryż z czerownym curry. I wszystko jak zwykle super, z tym, że nie doczytałem, że to pozycja vege, co niestety zdewastowało mnie psychicznie. No bo co mi po genialnym sosiku, skoro nic w nim nie pływa (nie licząć warzyw)? No smuteczek. Jak ktoś jest vege, niech wali jak w dym. Z kolei mięsożerców odsyłam do ich lokalu na Placu Bankowym. Pad Ka Prao rulez.
#Injachi
Stragan z szamą indyjską. Jesteśmy z Madzią psychofanami Tikki Masali, więc nie mogliśmy jej nie spróbować na nocnym markecie. Skończyło się podobnie jak w Thaisty, czyli sos rewelacja, ale zabrakło mięcha, z tym, że w Injachi nie była to wersja vege. Nope, po prostu są oszczędni i dają tylko dwa kawałki kury. Mogło być super, ale przez żyłowanie mięcha, jest tylko ehhh.
#Shrimp House
W Shrip House, jak sugeruje nazwa, testowaliśmy krewety. Niestety były marne. Małe, strzelające wodą i w smaku też woda, czyli świeżo rozmrażane. W porównaniu z krewetami, które znamy z nocnego w Tajlandii, żal przez duże Ż. Jak dla mnie, totalnie nie warto zawracać sobie nimi głowy. Być może w ich lokalu na mieście, wypada to lepiej, tu niestety porażka. Kciuk w dół.
#Pełną Parą
Porażka Shrimp House, to pikuś, przy tragedyji, którą zaserwowała buda Pełną Parą. Ich specjalnością są chińskie bułeczki Bao, nadziewane wieprzowiną oraz pierożki w różnych kolorach i nadzieniach. Pierożki jeszcze jako tako dały radę, ale rozmiar szału nie robi. Za to bułeczki Bao to katastrofa. Ani to nie wygląda, ani nie smakuje. Po prostu przehajpowana paćka. Zresztą spójrzcie na to zdjęcie i ogarnijcie, że zapłaciłem za to 31 zł. Chyba mam moralne prawo hejtować, co nie? Omijać.
#Gringo
To teraz dla odmiany coś dobrego. Gringo to meksykański foodtruck, z którego zamówiłem burrito burgera, czyli burgsa zawiniętego w tortillę. W środku były jeszcze fryty i warzywa. Wziąłem go na wynos, bo po tym co zjadłem wcześniej, pękałem już w szwach. Mimo przewieziena do domu i odgrzewania, była to absolutnie najlepsza rzecz z nocnego marketu. Petardka i zdecydowany priorytet, jeśli chodzi o kolejność składania zamówień. Nie miałbym nic przeciwko, żeby ten foodtruck na stałe parkował pod moją klatką. Zdjęcie podprowadzone z insta, bo tak ładnie, nie udało się przyciąć.
#Melody
Nie mogło zabraknać deserku. Madzia zamówiła sobie na stoisku Melody goferka z lodziorami i borówką, po czym popełniła największy błąd w swoim życiu, czyli poprosiła, żebym przez chwilę jej go potrzymał. XD Niebo. Węgle z gofra idealnie komponują się z węglami z lodów, do tego węgle z borówki i węgle z polewy. Po takiej ilości węgli, śmiało mogę nazwać się górnikiem i wstąpić do związków zawodowych. I do tego wygląda jak milion dolarów #pornfood. Jak już się wyłamywać z diety, to stylowo, czyli w Melody.
I w sumie to tyle. Miałem jeszcze w planach wszamać kanapkę z pastrami, ale były już wyprzedane i stejki, ale zabrakło miejsca w brzusiu. Podsumowując — Nocny Market, jak najbardziej ma sens. Można na nim trafić naprawdę fajne rzeczy, których nie serwują na każdym rogu, chociaż warto wcześniej zrobić rundkę zapoznawczą wzdłuż straganów i ocenić szamę wzrokowo, bo niektóre dania mogą okazać się przerostem formy nad treścią. Fajne jest też to, że budy rotują i w zasadzie nigdy nie ma takiego samego układu. Co weekend ktoś wypada, a na jego miejsce wchodzi ktoś inny. Rozstrzał smakowy jest tak duży, że nie ma opcji, żeby spróbować wszystkiego za jednym razem. Ze względu na Brendonka, musieliśmy wybrać się późnym popołudniem, jeszcze w świetle dnia, ale prawdziwy klimacik, zaczna się po zmierzchu. Wtedy wszystkie knajpy działają już pełną parą, drineczki leją sie strumienimi, a dj zapiernicza na deckach. Nic tylko ustawiać się ze znajomymi i degustować. Z minusów, zdecydowanie ceny. Jeśli ktoś rozpatruje Nocny, pod kątem zjedzenia tanio i pod korek, to sorry, nie ten adres. 50–100 zł pójdzie lekko. Hipsterstwo #mocno, ale burrito burgery, hot dogi, kanapeczki z wołowiną i gofry są tak pyszniutkie, że jakby trzeba było, to wbiłbym się dla nich nawet w rurki, zapuścił brodę i przyjechał na składaku. Proposuję ten event. P.S. Nocny działa przy ulicy Towarowej 3, od czwartku do niedzieli, od 17 do momentu, póki ostatni klient nie zgasi światła.
Brak komentarzy