Ostatni tydzień spędziłem z Madzią, Brendonkiem i Churchillem nad polskim morzem. Taki tam zaległy urlop, podczas którego, jak każdy prawilny Polak, miałem robić remont… ale w sumie pogoda nadal dopisywała i akurat skończył się sezon parawanowy, więc padł pomysł spontaicznego wypadu nad Bałtyk. 4 dni bujaliśmy się pomiędzy Karwią a Helem, gdzie trochę chillowowaliśmy na plażach i trochę lataliśmy dronem, ale do tego jeszcze wrócimy. Natomiast na ostatnie 3 dni przenieślismy się do Trójmiasta, w którym byliśmy już miliard razy, więc nawet nie trzeba było udawać, że jedziemy na zwiedzanie. Nope, był to typowy wypad na PigOut, czyli, tak jak w kawałku Tamagotchi “tylko pić, jeść, spać”.
Zaczęliśmy od grubego falstartu, bo po przyjeździe do Gdańska, mieliśmy rzucić tylko walizy do podnajętego kwadratu i od razu lecieć do Sopotu, gdzie byliśmy ustawieni z kuzynem na trzypiętrowego przechooyburgera w restauracji Billy’s. Niestety nie wyszło. Tamtego dnia Brendonek przechodził ciężkie fazy, z wiązku z czym, cały dzień wył, a że Madzia też była problematyczna od samego rana, to ostatecznie, skończyło się taką imbą, że dymy po kociołkach u patostreamerów, to przy nas mały miki i do Billy’s niestety nie dotarliśmy (chlip chlip).
Kiedy emocje już trochę opadły, wyszliśmy do pobliskiego centrum handlowego, gdzie w ciszy i na smutno zjadłem podwójnego Whooperka w Burger Kingu, a Madzia coś pseudotajskiego. O 22 nie wytrzymałem psychicznie i zamówiłem przez Uber Eats jeszcze podwójnego McRoyla + fryty i szejka dla Madzi, która po przyjęciu słusznej dawki tłuszczu i cukru, w 2 sekundy odzyskała humor. Przypadek? Nie sądzę! Tak więc panowie, cHWDP w kwiaty. Na przeprosiny najlepsze są puste kalorie #SprawdzoneInfo. Mimo wszystko dzień 1 trzeba było uznać za stracony i nadrobić w pozostałe dwa. Odwiedziliśmy następujące przybytki:
Aioli inspired by Gdańsk
Ta knajpa jest też w Warszawie, ale przeciętny człowiek nie jest w stanie się do niej dostać, a ja swój honor mam, więc w kolejce stać nie będę! Na szczeście w Gdańsku nie robią z niej aż takiego halo i dało się wbić z ulicy. No i muszę przyznać, że całkiem fajna ta buda. Co prawda od wejścia wiesz, że nie jest to restauracja, która zrodziła się w głowie jakiegoś szefa kuchni, tylko została zaprojektowana przez agencję marketingową, ale jest na to pomysł, obsługa ogarnia, żarcie trzyma poziom, promki też spoko, więc generalnie ma to ręce i nogi. Wbiliśmy dwukrotnie. Raz na śniadania, bo mają spoko opcje dla januszy, czyli jak weźmiesz kawę, to śniadanie masz za zeta. Frankurterki, jaja sadzone, jakaś sałatka i kawa, którą oddałem Madzi, bo nie pijam, za dychacza, to nie w kij dmuchał sprawa. Propsuję. Drugi raz zaatakowaliśmy w porze obiadowej, na burgerki. Podwójne burgerki. Buła do poprawy, bekon odrobinę dłużej na patelni i byłoby bardzo dobrze, a tak jest tylko poprawnie, ale zadowalająco. Jeśli szukacie burgera, który was wzruszy i o którym bedziecie śnić po nocach, to Aioli raczej nie spełni tych oczekiwań, ale jeśli szukacie miejsca, w którym można się “zrobić” ze znajomymi i przy okazji dobrze zjeść, albo zabrać rodziców na niedzielny obiad, no to walcie śmiało. No chyba, że kolejka będzie, to wtedy olewka.
W karcie pizza, burgery i makarony + menu sezonowe, no i wpomniane śniadania za 1 PLN do dowolnej kawy.
Carmnik Kantyna
Kuzyn, z którym byliśmy ustawieni do Billy’s, ma podobne hobby do mojego, czyli chodzi po Trójmieście i testuje wszystkie burgerownie (można podglądać na Insta beef_first). I właśnie od niego dostałem rekomendację na gdyński Carmnik. Dobry cynk. Carminik zdecydowanie potrafi w burgerki. Mięcho miało być medium i było medium, bułka, czyli to co zazwyczaj zawodzi, prawie idelana (chyba wypiekają je na miejscu) — prawie, bo na brzegu w dwóch miejscach trochę się zwęgliła, ale #PrzymykamOko, bo nadrobili bekonowym dżemem. Jup, taki bajer miał — dżem bekonowy. W realu wygląda to jak kaszanka, ale w smaku faktycznie bekon, a później wjeżdża jakaś słodka nuta. Do tego sałata, ogóras, cebulka, sos bbq. Bardzo spoczko to wszystko razem zagrało… ale mogliby 3 razy więcej dawać tego dżemoru ze świni. Niemniej z knajpy wyszedłem bardzo na tak i po kilku dniach mogę śmiało stwierdzić, że oto objawił się burger, który zapada w pamięć i na którego chciałbym wrócić.
F. Minga
Kawiarnia przy plaży w Gdyni, z epickim widoczkiem, na którą dostaliśmy namiary przez Instagram. Obsługa nastawiona przyjaźnie i do dzieci i do piesków, więc +20 na starcie, bo akurat zaczęło padać, a był z nami Churchill + Brendonek z pełną pieluchą. Jednak to nie kącik parentingowy, wiec wróćmy do żarcia, a w F.Minga akurat pod tym hasłem kryją się ciasta. Czy już mówiłem, że moją drugą miłością zaraz po burgerach, są serniki? Nie, no to teraz mówię. F. Minga zapodało mi taki sernik, że po pierwszym kęsie się zakochałem. Kurła, głaciutki jak lico Monici Belluci 20 lat temu, rozpływający się w ustach (a nie w dłoni) i z kruchym spodem. Po prostu orgia dla kubków smakowych. Madzia z kolei wzięła ciasto Raffaelo, czyli moją czwartą miłość (zaraz po kebsach)… i też było na propsie, ale do sernika nie miał startu. Podobno serwują też kozackie śniadaniania, ale tego akurat nie zweryfikowaliśmy. Aaa i Madzia mi tu krzyczy, że kolejne +10 za klimat (kominek), co daje łączną notę 250 pkt na 100 możliwych. Not bad.
Kos
Opuszczamy już Gdynię i wracamy do Gdańska, a konkretnie na Stare Miasto, gdzie zaatakowaliśmy restaurację Kos, w celu konsumpcji śniadania. Śniadania w Kos to jeszcze większy wypas niż w Aioli. Wszystkiego dają więcej + nielimtowane dolewki kawy i herbaty, a ceny zaczynają się już od 13 PLN za zestaw. Testowaliśmy jaja sadzone i pankejki. Sadzone jak sadzone, ale pankejki, łooo panie! Sztosik 10/10. Do tego jedząc na zewnątrz, w gratisie dostaje się przyjemny widoczek. W internetach piszą, że Kos, daje też radę w kwestii obiadków, ale aż tak długo tam nie siedziałem, więc nie moge potwierdzić.
Umam
I znowu słodycze, ale każdy dietetyk wam to powie, że deserek jest najważniejszym posiłkiem dnia… zaraz po śniadaniu, branchu, lunchu, obiedzie, kolacji, podkurku i pijackim kebsie. W necie znaleźlismy namiary na super fancy cukiernię, która ponoć urywa dupsko wraz z kręgosłupem i w ogóle jak jadasz u nich ciacha, to niby z miejsca awansujesz do miana uber człowieka, bo to dowód, że nie zadowalasz się byle plebejskim ptysiem. Coś w tym jest, bo Umam nawet nie uważa się za cukiernię, tylko za … po polsku to będzie chyba “pasmanteria”, bo w nazwie mają napisane “Patisserie”. Nevermind. Ciastka w każdym razie są drogie jak najnowszy ajfon, bo za sztukę wołają aż 13–18 zeta, co sprawia, że normalnie obróciłbym się na pięcie i podbił do turasa na wołowinę w lawaszu… ale ja tu bloga prowadzę, więc czasami muszę się poświęcić, żebyście wy już nie musieli. Wzięliśmy 4 ciacha w kształcie boobsów, każde w innym kolorze (szarlotka, malina w czekoladzie, czarna porzeczka i mango — marakuja). Wyglądały całkiem fajnie, w samku też dobre, ale żeby był to jakiś szał, po którym miałbym klęknąć i się popłakać, to ni chu chu. Serniczkowi mogą co najwyżej rodzynki czyścić. Jeśli nie jesteście tacy Ą Ę jak Kinga Rusin, to możecie sobie darować, a świat nadal będzie się kręcił. Gdybyście jednak tam zaszli, to według mnie najlepiej wypada mango-marakuja. Madzia z kolei stawia na malinę.
Billy’s American Restaurant
Nie dojechaliśmy do Billy’s w Sopocie, ale nadrobiliśmy w Gdańsku — lokal przy CH Forum (na miescie jest ich więcej i kuzyn twierdzi, że nie każdy punkt trzyma poziom). Nasz dał radę. Typowa knajpa stylizowana na amerykański dinner bar, czyli ściany wyklejone gazetami i foteczkami Marilyn Monroe + burgery i stejki w menu. Lubię ten format, bo w takich przybytkach zawsze dają duże porcje, mają rzutnik, więc jest duże prawdopodobieństw, że w tle poleci akurat jakiś meczyk (+10), no i pod względem alko są gotowi na każdą okazję. I Billy’s dokładnie taki jest. Obróciłem tam podówjnego burgera, który był bardzo dobry i w sumie nie mam zastrzeżeń (takie Aioli tylko z lepszą bułą i bekonem w punkt), ale Carminka nie przebił. Madzia zapodała makaron z owocami morza, któremu też dała okejkę (godne krewety, a nie jakieś popierdółki). Podlaliśmy to piwkiem i winem, pogapilismy się na mecz Napoli (Milik jak zwykle pieprzył setę za setą) i w sumie tyle. Wszystko było Si i jakby teraz Billy’s otworzył lokal w Wawie, to już mam w głowie zanotowane, że to pewniaczek i lecę na testy żeberek.
Cały Gaweł
W Sopocie mieliśmy meeting na blogerskim szczycie, czyli PigOutowa ekipa, umówiła się na burgera, z ekipą MumMe. Jeśli jeszcze jej nie znacie, koniecznie lajkujcie na fejsie. Na pierwszy rzut oka to branża parentingowa, ale w rzeczywistości Ania pisze na znacznie więcej tematów, w dodatku nadal jest zdrowa psychiczna (czego nie można powiedzieć o wszystkich blogerkach parentingowych), poza tym to bardzo ogarnięta życiowo babka, w sensie mądra. Polecam tego alegrowicza. Ustawiliśmy się w knajpie Cały Gaweł, która nie przestraszyła się najazdu czwórki dzieci i pieska. Meeting pochłonął mnie na tyle, że nawet nie pamiętam, jaką kuchnie mają w karcie. Ja w każdym razie dla odmiany wiziąłem burgera i mimo iż na zdjęciu wyglada jakby zaliczył bliskie spotkanie z Łysym z Brazzers, był bardzo bardzo Si. Wół, bekon, jajo sadzone, coś zielonego, sos umami, czyli wszystko to, co tygrysy lubią najbardziej. Do tego czarna buła, żeby nie było, że nic ich nie odróżnia od Bill’s i Aioli. Jedyny zgrzyt to ciut zbyt przeciągnięte mięcho, ale u Madzi, po której dojadałem, było już w punkt, więc zaliczam jako incydent. Kolejny adres, który daje radę, ale Carmink nadal na prowadzeniu (z tym, że on by się totalnie nie sprawdził na meeting ze znajomymi. Mały lokal, który działa na zasadzie — zamawiasz, jesz i robisz wypad).
Pan Baleron
And the last but not the least — Pan Baleron. Pan Baleron to maleńka knajpa, oddalona jakieś 200 metrów od Całego Gawła, która serwuje burgery i Philly Cheesestejki. Jednen rzut oka mi wystarczył, żeby stwierdzić, że w burgerach nie są mistrzami świata, ale za to w kanapkach filadelfijskich mają czarny pas. Jakby ktoś nie wiedział — Philly Cheesestejki, to kanapki wywodzące się z Filadelfii, których ideą jest wsadzenie drobno pociętej grillowanej wołowiny do podłużnej bułki pszennej i przykrycie kołderką z sera, smażonej cebulki i papryki. Oczywiście powstało milion pięćset wariancji na ten temat. U Pana Balerona cheestejków jest kilka rodzajów. Madzia wzięła klasyczną wersję, a ja jak zwykle poleciałem na bogato i postawiłem na najbardziej wypasioną — z bekonem, żurawioną i serem pleśniowym. I Madzia wybrała jednak lepiej. To, że bekon, żurawina i ser pleśniowy fajnie się komponują, wiadomo nie od dziś, jednak w tym przypadku, niepotrzebnie odwracały uwagę od wołowiny i sosu serowego, które są najlepsze w tym wszystkim. Tak więc troche przerost formy nad treścią, ale klasyczny cheestejk od Pana Balerona już pozamiatał. Propsuję. Jedyny mankament to fakt, że ceny startują od 19 zł, a porcje są… powiedzmy, że dla człowieka o moich gabarytach, to przekąska. Wnoszę o ich powiększenie… tak minimum 3 razy. Aaa i podobnie jak z Carminikiem, lokal bardziej na szybką akcję niż posiadówy z ziomkami.
Aktualizacja 2019
Tym razem wpadliśmy do Trójmiasta na jedną noc, ale udało się zaliczyć dwie jadłodajnie i do tego zapić na Monciaku. Brawo my.
Zaczęliśmy od pierograni Mandu. Jeszcze na trasie do Gdańska stwierdzilismy, że mamy ochotę na pierożka i wujek googiel pokierował nas właśnie do tego przybytku, twierdząc, że lipy nie będzie. Miał rację, wyszliśmy, a raczej wyturlaliśmy się bardzo zadowoleni. Okazało się, że Mandu ma w karcie wszystkie możliwe rodzaje pierogów: polskie, gruzinskie, chińskie, japońskie i jakie tam jeszcze chcecie. Wzięliśmy trzy porcje. Ja z farszem z dzika i w sosie grzybowym, Madzia z gęsiną i sosem żurawinowym, a na dobitkę dorzuciliśmy jeszcze gruzińskie chinkali. Wszystkie rewelacyjne, ale te z gęsiną totalnie pozamiatały. Jakbym miał się do czegoś przyczepic, to chimkali może ociupinkę zbyt słone, ale nie znowu tak, żeby kręcić z tego powodu dym. Ogólnie knajpa super przyjemna do posiedzenia, porcje spore (wymiękałem pod koniec), ceny umiarkowane, a menu tak obfite, że trzeba pofatygowac się kilka razy, żeby spróbowac wszystkiego. Żałuję, że nie mam takiego lokalu na swojej dzielni.
W zeszłym roku się nie udało, ale teraz nadrobiliśmy z nawiązką. W zasadzie wizyta w Pirmoanie była kluczowa w tym wyjeździe. Umówiliśmy się w nim na kolację z czytelnikami bloga (Pozdro Marcin i Agnieszka), którzy nieoficjalnie zaproponowali, że dorzucą parę groszy na WOŚP za taki meeting (oficjalna licytacja skończyła się z kwotą 2300zł!), czyli opcja win-win. Lokal z zewnątrz niepozorny, za to w środku całkiem wyględny, z nienarzucającym się minimalistycznym wystrojem. Karta jest krótka — dwie zupy, burger, tatar, polędwica i kilka rodzajów steków, które można sobie wcześniej obejrzeć za szklaną witryną. Do tego dadatki do wyboru, np. pieczone ziemniaki, grubo ciosane frytki albo sałatki, jednak bez presji na ich zamawianie, bo główne skrzypce gra tutaj mięso. Powiem to bez zbędnego przedłużania — Piroman rządzi. Zjadłem tam najlepszego steka i w ogóle najlpszy kawał mięcha w całym swoim życiu. Perfekcyjny, soczysty, różowiutki, 400-gramowy plaster Sirloina marmurkowego. Na stole mieliśmy jeszcze tatara, polędwice, club steaka i zapiekane ziemniaki. Wszystko urywało odwłok, ale Sirloin poza konkurencją. Coś pięknego. Ceny są srogie, bo polędwica i sirloin po 85 zeta/szt, a club steak jeszcze więcej, bo aż 95 zeta, ale były to najlepiej wydane pieniądze ever. Już tęsknie i odliczam dni, kiedy znowu przekroczę próg Piromana. Polecam wszystkimi raciczkami. 10/10.
I to by było na tyle. Wiem, że zaraz mnie objedziecie, że przegapiłem milion epickich knajp, gdzie serwują najlepsze to i tamto, ale deficyt czasu niestety robi swojej. Chill, małymi kroczkami w końcu zaliczę wszystko, ale i bez tego, mogę już powiedzieć, że trójmiejskie gatstro zdecydowanie daje radę! Spokojnie mógłbym się tam przeprowadzić i z głodu raczej bym nie umarł.
3 komentarze
Czy Ty w poświęceniu dla bloga zjadłeś 6 hamburgerów w 2 dni?
Eee tak i to podwójnych, ale w sumie jeśli chcodzi o poświęcenie, to dotyczy ono tylko ciastek z Umam. reszta to moje standardowe menu 🙂
Już się odchudziłeś?