Długo zastanawiałem się, czy w ogóle opowiadać dalszy ciąg naszej muffinkowej przygody (część pierwsza -> Klik). O ile pierwsza cześć jest nawet zabawna, to później zaczęło robić się straszno i żenująco. No bo taka prawda, że w tamtym momencie byłem totalnie wydygany, że warga opadła mi już po wsze czasy i po wszystkim będę wyglądał niczym Sylwester Stalonne w “Rocky’m”, kiedy to z obitą mordką krzyczał: “Edrjen”.
Poza tym nie wiedzieliśmy, jak długo potrwa ten stan i na jakim etapie aktualnie jesteśmy. Jeśli to była rozgrzewka, to strach pomyśleć, co będzie dalej.
Pobyt w knajpie pamiętam jak przez mgłę. Wiem, że przy jedzeniu sznycla umęczyłem się jakbym co najmniej przebiegł maraton, wszak takie fokusowanie się, żeby nie wywinąć orła razem ze stolikiem, jednak trochę energii kosztuje. Coś tam mi się jeszcze kołacze, że Madzia co jakiś czas wpychała mi mule do buzi na spróbowanie, ale totalnie nie jestem w stanie odtworzyć ich smaku. Jak kiedyś znowu się na nie wybiorę, uznam to za “mój pierwszy raz”.
Z kolei przy interakcjach z kelnerką miałem wrażenie, jakbym siedział w studni. Głos docierał z bardzo daleka i roznosił się echem.
Zgodnie uznaliśmy, że to już ostatni moment na ewakuacje, jeśli na kwadrat chcemy dotrzeć o własnych siłach. Opadająca warga stanowiła spory dyskomfort, ale jakimś cudem udało mi się wyartykułować “Czek plizz”, po czym pyknąłem płatność zbliżeniową i dzida.
Po wyjściu złapaliśmy się z Madzią pod ramię, jak parka emerytów i pokuśtykaliśmy w stronę naszego apartamentu. Słowo pokuśtykać jest tu jak najbardziej na miejscu. Wspominałem już, że kiedy dopadła mnie faza, co rusz traciłem władzę nad losowymi częściami ciała. Na wyjście padło akurat na palce u prawej dłoni, czyli nie tak znowu najgorzej. Pech chciał, że pomyślałem wtedy: “Uff jak dobrze, że wysiadła mi tylko ręka, a nie noga, bo nie mógłbym chodzić”. Autosugestia zadziałała błyskawicznie i chwilę później jedną kończynę ciągnąłem za sobą niczym worek kartofli. I tak sobie kuśtykamy, kuternoga i dziewczyna z oczami jak 5 złotych. Patola taka, że Daniel Magical ze swoim kociołkiem Panoramixa to przy nas wzór do naśladowania.
Do przebycia mieliśmy nie więcej niż kilometr, a i tak nie obyło się bez kilku postojów na przypadkowych murkach. Ostatecznie po godzinie dotarliśmy do mieszkania, gdzie po przekroczeniu progu zaczęły się schody. Dosłownie i w przenośni. Nie wiem, czy to typowa holenderska myśl budowlana, ale nasz apartament był trzypoziomowy, a na każdy poziom prowadziły ekstremalnie strome schody. Praktycznie pionowa ściana, a do tego bardzo drobne stopnie. Szczerze mówiąc nawet na trzeźwo trzeba było uważać, żeby się z nich nie spieprzyć, więc wyobraźcie sobie jakie stanowiły wyzwanie dla ludzi nafaszerowanych muffinkam z haszem i podlanymi kilkoma piwami.
Żeby było trudniej, musieliśmy wdrapać się na poziom trzeci, bo właśnie tam ulokowana była sypialnia. Drugi stanowiły salon, kuchnia i łazienka. Wchodziliśmy na czworakach. Madzia przodem, bo była w trochę gorszym stanie, ja zabezpieczałem tyły. Wspinaczka wyglądała tak, że co trzy stopnie Madzia wygłaszała teksty rodem z filmów katastroficznych, czyli: “Wyżej już nie dam rady, straciłam czucie w nogach. Idź sam, ja tu zostanę”. Jako najlepszy chłopak na świecie nie brałem takiej opcji pod uwagę i odpowiadałem: “Nie zostawię cię. Razem w to wdepnęliśmy i razem z tego wyjdziemy” (sporo emocji jak na 12 stopni).
Po mniej więcej 30 minutach dopełzliśmy do sypialni, gdzie w końcu zalegliśmy na upragnionym wyrku. Myślałem, że teraz pójdzie już z górki, wtem Madzia zaczęła łapać haluna, że łóżko się zapada. Znacie to uczucie, kiedy po pijaku wydaje wam się, że spadacie w przepaść i trzeba jedną nogę zakotwiczyć na podłodze, albo skończy się womitem? Madzia miała coś w tym stylu, tyle że w swojej wizji dryfowała na materacu w otchłań. Próbowałem ją wyciszyć, niestety bez większych sukcesów. Ostatecznie stanęło na tym, że chciała do łazienki. Wiecie co to znaczy? Znowu czekała nas przeprawa schodami, tym razem na poziom numer dwa. W dół było jeszcze trudniej niż do góry. Nie dość, że na czworaka, to jeszcze tyłem, żeby ręce cały czas miały podparcie. Trwało to wieki, ale jakoś się udało.
Madzia zamknęła się w łazience, a ja korzystając z chwili wolnego, zaległem na kanapie w salonie, gdzie w końcu mogłem oddać się fazie. Dziwne uczucie tak leżeć nadprutym, kiedy za oknem jeszcze widno. Z drugiej strony nad Morzem Północnym zachód słońca wypada latem dopiero około 22, więc nawet gdybym zjadł te nieszczęsne ciasteczka cztery godziny później, efekt byłby identyczny. W każdym razie leżałem bez ruchu, patrzyłem w okno i rozkminiałem, jak to wyszło z tymi paluszkami rybnymi, skoro ryby nie mają palców? Niestety zanim zdążyłem dotrzeć do sedna materii, trafiła mnie kimka. Po kwadransie wybudzam się cały zaśliniony i z paniką -> “OMG, gdzie jest Madzia?”
Szybciorem wpadam do łazienki, patrzę, a Madzia jak gdyby nigdy nic, siedzi na podłodze i jedną ręką przytula umywalkę, a drugą muszlę. Grzecznie pytam, co tu się odjaniepawla, na co Madzia odrzeka, że zajęła strategiczną pozycję, bo nie wiedziała, w którą stronę sprawy się potoczą, ale wygląda na to, że to jednak fałszywy alarm.
W następnej scenie znowu wdrapujemy się na czworakach po tych cholernych schodach do sypialni, na szczęście tym razem udaje nam się zasnąć bez większych turbulencji. Następnego dnia wstaliśmy na kacu, jakiego nie życzyłbym nawet największemu wrogowi. Nigdy wcześniej i nigdy później nie miałem takiej suchości w pysiu. Na hejnał wypiłem butelkę wody mineralnej, a tam nadal Sahara. Masakra.
Około południa dojechali do nas znajomi, którzy od kilku lat mieszkają na stałe w Holandii i użyczyli nam mieszkania. Zaaferowani opowiadamy im o naszej przygodzie, po czym uroczyście składamy na ich ręce pozostałe muffinki i ciasteczka z haszem, dodając przy tym, że Holandia faktycznie bardzo fajna, ale dragi to jednak nie nasza bajka. Znajomi na to w śmiech i mówią, że o dragi to my się nawet nie otarliśmy hehe, po czym od ręki zjadają otrzymane muffinki i dobijają jointem grubym jak Olaf Lubaszenki, po którym nawet Snoop Dogg by zezgonował. To wszystko podlali browarkiem, po czym luzacko pytają, w co dziś idziemy — palenie czy picie? “Chcecie jeszcze pić i palić? Pojebawszy? Jak was ten towar za godzinę zwali z nóg, to macie minimum dwa dni z głowy!” — mówię przerażony, na co w odpowiedzi dostaję tylko “Buehehe” i “Plażo, proszę”. Okazuje się, że to co nas prawie zabiło, dla nich to poranna rozbiegówka, coś jak pierwsza kawa i papieros.
Nie wiem i chyba nie chcę wiedzieć, ile trzeba trenować, żeby dojść do takiej formy. Ja w każdym razie od tamtej przygody, narkotykom mówię stanowcze chyba NIE.
Brak komentarzy