Drogi czytelniku, w tym miejscu pierwotnie miałeś przeczytać najlepszy tekst bloga. Niestety ambitne plany związane z pisaniem pokrzyżowała mi choroba. Gdybyś tylko widział jaki katar i kaszel wczoraj mnie dorwał. No po prostu masakra. Zmierzyłem temperaturę i wszystko stało się jasne. 36,8 stopni, czyli wyrok. Madzia z miejsca zadzwoniła po pogotowie, ale wyobraź sobie, że te Janusze medycyny w ogóle nie wzruszyły się moim cierpieniem. Powiedziały, że nie przyjadą, bo akurat wszystkie karetki są w terenie. Ponoć jakiś karambol był. Kolumna rządowa zderzyła się z Seicento. Mało tego, powiedzieli, że nawet jakby mieli karetkę pod ręką, to i tak by jej nie wysłali, bo nie ma bezpośredniego zagrożenia życia. I na to idą moje podatki? No cycki opadają.
Uniosłem się dumą i stwierdziłem, że HWDP w NFZ, nie potrzebuję ich, sam to zwalczę. Niestety jak już Madzia przebrała mnie w piżamę, zaniosła na rękach do łóżka i zawinęła kołdrami w ludzkie buritto, mój stan jeszcze bardziej się pogorszył. Kichnąłem aż 5 razy… z rzędu. Prawie ryja mi urwało. Resztką sił poprosiłem, żeby pobiegła po księdza, bo tuż ostatnie chwile, a sam drżącą ręką wyciągnąłem z szuflady pióro i kawałek pergaminu, co by prawomocnie rozdzielić moje gry na PlayStation i kolekcję DVD. Same białe kruki łowione przez lata z marketowych koszy. Kiedy skończyłem, przypomniało mi się, że ja w sumie za dużo nie grzeszę, więc póki nie było jeszcze za późno, sięgnąłem po telefon i wysyłałem Madzi smsa: “Olej księdza, przynieś kebsa. Podwójnego #ostatni posiłek”.
Nie wiem, czy to cud, moje ciało z żelaza, czy raczej podwójna porcja baraniny, ale ostatecznie udało mi się przetrwać noc. Niesiony falą optymizmu, z rańca nafaszerowałem się Rustinoscorbinem i jeszcze przed południem doszedłem do łazienki na własnych nogach. Wieczorem było już git. Śmiertelną bakteria została oficjalnie zwalczona i to pomimo jednoznacznych rokowań i bez pomocy łapówkarzy z NFZtu. To się nazywa oszukać przeznaczenie. Brawo ja.
Brak komentarzy