Z początkiem nowego roku szkolnego, nastała nowa tradycja na Pigoucie. Raz w miesiącu pojawi się na blogu podsumowanie minionych 30 dni z listą wszystkich książek, filmów, seriali, programów, które Wam rekomendowałem. Materiał ze stories szybko znika, a przez posty na Facebooku ciężko się przekopać, dlatego w ten sposób będziecie mieć wszystko w jednym miejscu. Jaki ja jestem dla Was dobry, ech 😉 Lecimy z wrześniem:
Książki:
Garrett M. Graff “Jedyny samolot na niebie. Historia mówiona zamachów z 11 września”
Amerykański dziennikarz, Garrett M. Graff przepytał 500 osób z ich wspomnień z wydarzeń z 11 września 2001. Wśród nich byli policjanci, strażacy, kontrolerzy ruchu, agenci FBI, ratownicy, wojskowi, ale też naoczni świadkowie, szczęśliwe ocalali oraz rodziny ofiar. Jak tylko się dowiedziałem o tym wydawnictwie, od razu poszedł mail: „Hej SQN dej mi tę książkę, mam horom curke”. Ale! Ale mimo nakręcenia, miałem lekkie obawy, czy mój zapał się szybko nie wykolei. Pomyślałem sobie -> ”No dobra przeczytam 5 do 10 wspominek różnych osób i się znużę, bo ile można? Wszak historię już znam, oglądałem różne dokumenty, filmy, etc, więc na moje oko potencjał na podtrzymanie mojego zainteresowania wynosi max pół godziny”.
Błąd! Książka okazała się mocarna. Po pierwsze dlatego, że autor bardzo sprytnie to sobie wymyślił. Wbrew moim przewidywaniom okazało się, że to wcale nie jest 500 wywiadów rzeka, w których rozmówcy dzielą się każdym detalem z 11 września. Nope, Garret M. stosuje tu cytaty. Niektóre są jednozdaniowe w stylu -> „To był najpiękniejszy dzień roku, od lat nie widziałem tak przejrzystego nieba” (i tu podpis, że powiedział to pilot jakieś linii lotniczej), „Nastąpił chaos. Ludzie zaczęli uciekać jak w filmach z Godzillą” (policjant z Manhattanu), po bardziej obszerne wstawki:
„11 września skontaktowałem się z Ziemią. Zgłosił się mój lekarz prowadzący, Steve Heart.
- Hej, Steve – powiedziałem – Jak leci?
- Wiesz co Frank – odparł – na Ziemi mamy dość kiepski dzień.
Zaczął opowiadać, co się działo w Nowym Jorku – o samolotach, które wleciały w World Trade Center, i kolejnym, który uderzył w Pentagon.
- Właśnie straciliśmy następny gdzieś nad Pensylwanią – powiedział. – Nie wiemy dokładnie, gdzie ani co się dzieje.
(…) Z odległości jakichś 650 kilometrów wyraźnie widziałem już Nowy York. W całych Stanach Zjednoczonych panowały idealne warunki atmosferyczne, widoczność psuła tylko wielka kolumna czarnego dymu unosząca się nad miastem i rozciągająca się nad Long Island i Atlantykiem. Kiedy włączyłem zooma w kamerze, ujrzałem tak jakby szary kleks zasłaniający południową część Manhattanu. Na moich oczach zawaliła się druga wieża. Założyłem, że dziesiątki tysięcy ludzi musiały zginać albo odnieść obrażenia. Straszne było patrzeć, jak ktoś atakuje mój kraj.
(I dalej jest wspomnienie, że kiedy robił następne okrążenie nad Nowym Jorkiem, uziemiono już wszystkie samoloty… poza jednym, którego białawy ślad ciągnął się od centralnych Stanów Zjednoczonych do Waszyngtonu. To był Air Force One) -> Komandor Frank Culbertson, astronauta NASA, który tego dnia przebywał w kosmosie.
Suma tych wszystkich wspomnień daje niesamowity efekt. To tak jakby ustawić w całej Ameryce (i w kosmosie) mnóstwo kamerek 360 stopni i móc sobie w dowolnym momencie zmieniać perspektywę. Z pierwszej ręki dowiadujemy się, co się działo w Nowym Jorku przed zamachami, jakie reakcje były w trakcie, kiedy ludzie jeszcze nie wiedzieli co się dzieje i myśleli sobie – „Ojej World Trade Center się pali. No smuteczek, ale mam ważniejsze sprawy na głowie”, poznajemy historię ludzi, którzy tego dnia przybyli biznesowo do NY i miał być to najważniejszy dzień w ich karierach oraz historię ludzi, którzy powinni być w WTC, ale z różnych powodów nie dotarli. Historie ludzi, którzy stracili bliskich oraz stenogramy z ostatnich telefonów, jakie wykonali pasażerowie lotu 93, kiedy już wiedzieli, że dzwonią, aby się pożegnać.
Jesteśmy świadkami szoku, strachu, paniki, a następnie spontanicznego heroizmu i solidarności. I koniec jest taki, że człowiek znowu ląduje na kilka godzin na jutubie i podąża tropami wskazanymi w książce, o których istnieniu wcześniej nie miał pojęcia. Osobiście najbardziej trafiła mnie historia pracowników banku z drugiej wieży, którzy zostali ewakuowani, gdy pierwsza się paliła, ale dostali zapewnienie, że sytuacja jest już pod kontrolą i na luzie mogą wracać do roboty -> Drugi samolot wbił się w piętra, gdzie mieli biura.
Cóż mogę napisać ponad -> zdecydowanie warto wziąć tę pozycję na warsztat i to nie w ebooku, ani w audiobooku, tylko właśnie w papierze, bo w środku są jeszcze plany WTC oraz foty z różnych momentów 11 września 2001. Szacun dla Wydawnictwo SQN, bo to już kolejny mocarny reportaż od nich.
Euny Hong “Cool po Koreańsku”
Bardzo dobry reportaż O Korei Południowej, która jeszcze niedawno #nikogo, a teraz potentat technologiczny i globalny szał na K‑Pop. Z lektury dowiecie się, że tu nie ma przypadku, nope, to wszystko było planowane. I przy okazji mam taką dygresję, że zestawienie ze sobą Korei Północnej i Południowej, to najlepszy dowód, że trzeba interesować się polityką. Gołym okiem widać, gdzie kto jest.
Liam Brown “Skóra”
Podczas zeszłorocznych lockdownów heheszkowaliśmy, że setki autorów zapewne pisze teraz książki, których fabuła będzie kręciła się wokół światowej pandemii -> i tu cała na biało wjeżdża “Skóra”, snująca wizję świata zaatakowanego przez wirusa, który przenosi się przez kontakt z innymi ludźmi (drobinki skóry). Efekt? Ludzie żyją w całkowitej izolacji i są na maksa inwigilowani. Baaa nawet rodzina mieszkająca pod jednym dachem musi żyć w hermetycznie odseparowanych od siebie pomieszczeniach i wspólne posiłki jedzą… na skajpie. Jestem dopiero w połowie, więc za wcześnie na końcowe noty, ale na ten moment historia żre. Okładka nie kłamie -> Mix Black Mirror z Orwellem.
“Thug Kitchen. Gotowanie bez zbędnego pieprzenia”
Ogólnie mam taki plan, że chciałbym w domu przejść na wege, a mięcho jeść tylko w weekendy na mieście, ale za to takie prima sort. Póki co średnio mi idzie, ale w ramach riserczu i nastawiania się psychicznego, wziąłem na warsztat “Thug Kitchen”. Jest to książka ze streetfoodowymi przepisami, tyle że w wersji wege. Poza tym napisana jest swobodnym językiem (nawet bardzo), więc nie ma tu hipsterstwa, a konkrety. No i przez rok była na liście bestsellerów NY Timesa i Amzona, więc chyba jest spoko
Amy Alkon “Dobre maniery dla miłych ludzi, którzy czasem mówią k***a”
Książka dzieli publikę i nawet wczoraj byłem świadkiem dyskusji na IG, gdzie jedna osoba twierdziła, że słaba, a druga, że spoko -> otóż wbrew pozorom nie jest to książka o “Sawułar Wiwrze”. Nope, tytuł to podpucha, a tak naprawdę jest to zbiór felietonów, w którym autorka stara się w ironiczny sposób pokazać absurdy życia według konwenansów. W rzeczywistości książka ma przesłanie, że nie trzeba być ideałem, aby być dobrym i kulturalnym człowiekiem oraz że warto poluźnić gumkę w majtkach, bo życie jest za krótkie, żeby się biczować byle pierdołą. Ponadto doradza, jak być uprzejmym, ale równocześnie asertywnym i nie dać sobie wejść na głowę -> jak kulturalnie kazać się odstosunkować cioci, która podczas wigilii wyjeżdża z pytaniem “To kiedy ślub/bombelek/etc” i jak w miłej atmosferze kazać się gonić znajomym, którzy ciągle czegoś chcą, a jak dostają odmowę, to zapodają szantaż emocjonalny. Kwestia poczucia feelingu z autorką, która jest dość pewna siebie i czasami wpada w tryb rozkazujący. Jednym to leży, innym nie.
Graham Moore “Niewinny”
Nazwisko autora możecie kojarzyć, bo tak się składa, że typo w 2015 roku dostał Oscara za scenariusz do filmu “Gra tajemnic” z Benedyktem “Doktorem Strangem” Cumbercośtamcośtam.
I akacja jest tego typu, że wokół książki zrobił się spory hajp, więc postanowiłem przyspieszyć jej czytanie, aby sprawdzić, czy zasłużony. Plot leci mniej więcej tak:
Czarnoskóry nauczyciel Bobby Nock, zostaje oskarżony o zamordowanie swojej 15-letniej uczennicy, która całkiem przypadkowo jest córką najgrubszej ryby Los Angeles (multimilionera). Co prawda nigdy nie znaleziono ciała, ale cały zebrany materiał dowodowy ewidentnie wskazuje, że tak właśnie było. O jego winie ma zdecydować ława przysięgłych złożona z dwanaściorga na pierwszy rzut oka przeciętnych obywateli, jednak im głębiej wchodzimy w lekturę, tym bardziej odkrywamy, że każdy z nich ukrywa sporo brudu pod paznokciami (przenośnia taka -> każdy ma coś na sumieniu).
W każdym razie, kiedy następuje moment podjęcia decyzji, okazuje się, że ławnicy nie są jednomyślni. Nope, po pierwszym głosowaniu wyniki rozkładają się 11–1. Następuje kilkudniowy maraton przerzucania się argumentami, który w końcu przynosi wspólne stanowisko, aczkolwiek kiedy ławnicy zostają zwolnieni do domów, odkrywają, że reszta Ameryki miała w temacie werdyktu zupełnie inne zdanie (a sprawa tak medialna jak u nas “Matka małej Madzi”), przez co w oczach opinii publicznej uchodzą za dwanaścioro dzbanów i reperkusje swojej decyzji będą odczuwac przez kolejne lata.
I tu przeskakujemy do roku 2019, kiedy ławnicy ponownie się spotykają, gdyż właśnie mija dekada od rozprawy i jakaś stacja telewizyjna planuje nagrać program rocznicowy, przypominający tamte wydarzenia. Baaa jednen z ławników ogłasza, że od zakończenia rozprawy badał sprawę Bobby’ego Nocka na własną rękę i dotrał do zupełnie nowych dowód, które ostatecznie rozstrzygną o winie lub niewinności, ale pokaże je światu dopiero w trakcie programu. A póżniej… (tajemnica)… ławniczka, która nie chciała, aby pewne tajemnice ujrzały światło dzienne. O jakie dowody chodzi? Czy ma to związek ze sprawą Booby’ego Nocka? I kto tak naprawdę za tym wszystkim stoi?
Na pierwszy rzut oka jebla idzie dostać od ilości zagadek, ale zapewniam was, że w rzeczywistości jest to bardzo dobrze wyważone. “Niewinny” to książka, która prywatnie klasyfikuje, jako gatunek “very keczi”, czyli jak dzisiaj zaczniesz, to skończysz jutro o 5 rano i do roboty pójdziesz w trybie zombie, bo człowiek nie zazna spokoju, dopóki nie pozna wszystkich odpowiedzi.
Fabularnie widzę go jako mix Chyłki, “12 gniewnych ludzi” oraz Agathy Christie.
Chyłka, bo mamy postać wyszczekanej prawniczki, która potrafi wyciągnąć swoich klientów nawet z największego guana i zawsze ma jakiegoś asa w rękawie.
“12 gniewnych ludzi”, bo książka w retrospekcjach z procesu Booby’ego Nocka pokazuje nam, jak funkcjonuje instytucja ławy przysięgłych, która z naszego punktu widzenia jest jakimś egzotycznym wynalazkiem, a także podobnie jak w filmie, stawia nas w sytuacji, kiedy głosy rozkładają się 11–1. Oczywiście “Niewinny” jest powieścią popową, więc nie będzie to ten sam ciężar i dramatyzm, co w “12 gniewnych”. Nope, próg wejścia jest znacznie niższy, ale smaczków nie brakuje.
No i na koniec Agatha Christie, bo w pewnym momencie o dokonanie morderstwa podejrzani są wszyscy w pomieszczeniu i trzeba kolejno ich wykluczać.
Jest angażująco i dynamicznie, a Graham Moor co jakiś czas podrzuci nowy trop, który zmienia perpsektywę, więc efekt jest taki, że w trakcie czytania budujemy sobie kilka teorii, ale żadna nie jest na tyle pewna, żeby postawić na nią pieniądze. Oczywiście jak w każdej książce rozrywkowowej, znajdziemy tu trochę uproszczeń utrakcyjniających fabułę + kilka idiotycznych decyzji w wykonaniu bohaterów, od których człowiek ma ochote strzelić facepalma, ale koniec końców to się broni i wciąga jak chodzenie po ruchomych piaskach. Ode mnie 7,5÷10 i opinia, że jest to idealny tytuł na rozpoczecie sezonu “Jesieniara 2021”.
Robert Harris “V2”
Jeśli lubiliście “Sensacje XX wieku” i inne rzeczy od Bogusława Wołoszańskiego, to książka, którą aktualnie mam na warsztacie, bardzo wam siądzie. Skończyłem dziś po południu i staram się opisać ją na chłodno, ale fakty są takie, że troszkę (troszkę bardzo) się jaram, bo to jest totalnie mój typ literatury (wyżej cenię tylko motyw podróży w czasie).
Mianowicie jest to opowieść o pewnych wydarzeniach z II wojny światowej, do których autor, Robert Harris, dopisał fikcyjną otoczkę, ale kluczowe fakty są tu zgodne z prawdą.
A tak konkretnie książka dotyczy rakiet V2, którymi Niemcy w 1944 roku zaczęli walić w Londyn, jakby Londyn był urodzinową piniatą. Niemcy już ciągnęli wojnę ostatkiem sił, wtem hitlerowscy inżynierowie stworzyli technologie, która na tamte czasy rozwalała mózg -> rakiety V2, czyli pierwsze w historii ludzkości pociski balistyczne, które przekraczały linię Kármána (wysokość 100 kilometrów), na chwilę wchodziły w przestrzeń kosmiczną, a później dzida w dół i jebs w Anglików. Od momentu odpalenia, potrzebowała 5 minut, żeby zrobić boom w jukeju. I jak Niemcy się rozkręcili z produkcją, to słali “takie pozdrowienia Angolom” kilka razy dziennie.
Może ta broń nie robiła takich strat w ludziach jak klasyczne naloty bombowe, ale jak już trafiały w miasto, to pół dzielni zawalone. Był to ogromny ból tyłka dla londyńczyków, bo straty w budynkach szły w dziesiątki tysięcy i z dnia na dzień powiększało się grono bezdomnych. Poza tym istniało ryzko, że któryś pocisk może trafić parlament i inne ważne strategicznie miejscówki. Nie dziwne, więc że Anglicy desperacko próbowali ustalić skąd Niemcy do nich strzelają i zniszczyć ich bazę. Kombinowali z …, ale naziole nie byli w ciemie bicie i…
Bardzo wciągający pojedynek militarno-wywiadowczy, gdzie każda strona co rusz wyciągała asa z rękawa i zmieniała układ sił. Historia weszła mi tym bardziej, że nie znałem tego fragmentu II wojny światowej, a risercz który zrobiłem po lekturze, wkazuje, że zgadzają sie tu daty, lokacje, opisy techniczne i poszczególne działania taktyczne obu armii. Fikcyjne są niektóre postaci i ich background życiowy, czyli patent z przywołanego wcześniej Wołoszańskiego (np. Tajemnica Twierdzy Szyfrów). Wyszło równie dobrze.
Narracyjnie historia leci tak, że co jakiś czas zmieniamy perpektywę i raz śledzimy akcję oczami niemieckiego naukowca, odpowiedzialnego za konstrukcję rakiet oraz osobiście nadzorującego każde wystrzelenie, a aliancką analityczką, która swego czasu niemal zgineła od V2-ki, więc teraz próbuje wyśledzić lokację nazioli nie tylko służbowo, ale również w ramach prywatnej vendetty.
Nie będę ukrywał, że czytało mi się tę książkę fantasycznie i nie potrafiłem się oderwać. Natomiast, co mnie zaskoczyło, to dorobek Roberta Harrisa. Być może powinienem się wstydzić, ale kojarzyłem go tylko z ksiażką “Konklawę”, którą kiedyś wysłuchałem w audiobooku podczas koszenia trawy (fajna, ale V2 zdecydowanie fajniejsza), tymczasem okazuje się, że jest on ulubionym pisarzem Romana Polańskiego -> filmy “Autor widmo” oraz “Oficer i szpieg” są na podstawie jego ksiażek. I jak ktoś widział “Fatherland” z Rutgerem Hauerem, to też na podstawie Harrisa (właśnie ogladam).
Tomasz Lipko “Cisza”
Książka wpadła mi w oko bo Tomasz Lipko fajnie kombinuje. Jego pierwsza powieść z 2015 roku “Notebook” narobiła sporo szumu na rynku, bo nie tylko snuła wizję rodem z Black Mirror, czyli jakie zagrożenia czyhają w nowych technologiach, ale była też jedną z pierwszych powieściwy wykorzystujących kody QR, dzięki którym czytelnicy w trakcie lektury mogli odpalić sobie dodatkowe materiały multimedialne. Tym razem dostaniemy wizję świata bez internetu. Jest rok 2030. Społęczeństwo jest już tak rozleniwione, że praktycznie całą swoją decyzyjność oddało w ręce sztucznej inteligencji, a sami dali sobie wszczepić czipy (ooo oni też XD) i teraz wszystko robi się samo, dzięki super sprytnym algorytmom. A co jeśli nagle padnie sieć i trzeba będzie wrócić do ery przed internetowej (telegazeta welcome to)? I do tego okaże się, że sztuczna inteligencja w sumie nas nie lubi i chciałaby, żebyśmy wywinęli orła i sobie głupi ryj rozkwasili? I taki mniej więcej jest plot. I’m in.
Gregor Ziemer “Jak Wychować Nazistę”
Książka, która pierwotnie została wydana w 1941 rokui autor opisuje w niej swoje obserwacje po tym jak odwiedzał w 1939 szpitale, uniwersytety iszkoły III Rzeszy. I myk jest taki, że jak coś się dzieje na żywo to my nie potrafimy obiektywnie tego ocenić. Dopiero po latach widać pełen obraz i nagle okazuje się, że ta książka dokładnie pokazuje jak działa system III Rzeszy, który miał na celu wychować podporządkowane społęczeństwo, gdzie chłopcom przeznaczone jest bycie żołnierzem, dziewczynkom rodzenie kolejnych żołnierzy,osoby z defektem dostają łaskę śmierci etc. Nie chcę nic sugerować, ale warto wziąć na warsztat, bo życie takie jest, że lubi zataczać koła. A to jakiś minister edukacji stwierdzi, że od dziś w szkołach dozwolone są wyłącznie określone lektury, a inne zakazane. A to ktoś zarządzi tak, żeby rola koniety ograniczała się do rodzenia. Ot małe detale, a później już z górki.
Programy TV:
Magia Nagości (ZoomTV)
O programie “Magia Nagości” pisaliście mi już od minimum roku -> Pig, musisz. Długo to trwało, ale w końcu obejrzałem i to od razu polską edycję!
Przyznaję, że pomysł programu “randkowego”, w którym uczestnicy poznają się “od dupy strony” wydawał się mi się lekko kontrowersyjny, tymczasem w rzeczywistości na tle innych programów randkowych wypada najmniej patologicznie
Dlaczego? Ano dlatego, że uczestnikami są zwykli ludzie z różnymi niedoskonałościami, a nie legion trenerów fitness i oderwanych od rzeczywistości instamodelek wannabe. No i prowadząca ciągnie temat subtelnie i z taktem.
Niestety tego samego nie da się powiedzieć o uczestnikach XD i tu właśnie jest pies pogrzebany, bo o ile program jest spoko dla widza i oglądając można poprawić sobie samopoczucie na zasadzie -> “Ej, w sumie ze mną nie jest tak najgorzej”, to w drugą stronę już tak kolorowo nie jest i przykładowo, jeśli idziesz do tego programu z jakimiś kompleksami, to istnieje duże ryzyko, że wrócisz z jeszcze większymi.
Program podzielony jest na dwa segmenty. W pierwszym wybiera babeczka spośród pięciu typów, w drugim chłop spośród pięciu typiarek. Reszta jest analogiczna.
Runda pierwsza -> widać tylko krocza uczestników.
I tutaj pani prowadząca pyta wybierającą/wybierającego o ich preferencje, na co ci chcą być mili i mówią, że to nie ma większego znaczenia, bo i tak liczy się wnętrze XD… po czym prowadząca każe im podchodzić kolejno do odsłoniętych krocz i prosi o ich zaopiniowanie… i wtedy się zaczyna:
Wybierająca — O jaki fajny siurek, taki nie za duży!
Prowadząca — Mówiłaś, że to nie ma znaczenia
Wybierający — No niby nie ma, ale wiesz jak jest. Jak już ma dojść do BANG, to wolałabym dwumetrowego boa dusiciela, a nie zaskrońca, który prawdopodobnie już jakiś czas temu padł z odwodnienia hehe
<a w tle chrząknięcie właściciela siurka i szeptem -> bo w tej kabinie jest bardzo zimno, normalnie inaczej to wygląda>
Prowadząca — To może uczestnik nr 2 będzie bardziej w twoim typie?
Uczestnika — Przepraszam, czy w tej kabinie kryje się książę Harry?
Prowadząca — Skąd ten pomysł?
Uczestniczka — Bo ile osób na świecie może mieć rude łoniaki? To na bank Harry!
Prowadząca — To może uczestnik nr 3? Tu już mamy sprzęt konkret, czyli tak jak chciałaś.
Uczestniczka — No niby rozmiar się zgadza, ale ten kształt, hmmm sama nie wiem
Prowadząca — A co z nim nie tak?
Uczestniczka — Nawet witamina C nie jest tak lewoskrętna, jak ten zaganiacz
I adekwatnie u chłopa wybierającego:
Prowadząca — wolisz brzoskwinki schowane czy “widoczne gołym okiem”?
Wybierający — Nie ma to dla mnie znaczenia, wszystkie są piękne
Prowadząca — No i super. To jak ci się podoba brzoskwinka kandydatki nr 1?
Wybierający — Wiem, że powiedziałem, że wadżajny “widoczne gołym okiem” są dla mnie spoko, ale bez przesady. Mam w domu dwa border collie, więc taki wiszący plaster szynki mógłby wprowadzić nerwową atmosferę
Prowadząca — A kandydatka nr 2?
Wybierający — Czy mówiłem już, że jestem artystą i cenię symetrię? Niestety ta wadżajna jest asymetryczna. Totalnie nie mój styl
Prowadząca — No to może nr 3?
Wybierający — Ociechuj, takiego buszu jeszcze nie widziałem!
Prowadząca — Ale wiesz, że tego łatwo można się pozbyć? Poza tym jest powrót mody na owłosienie
Wybierający — Jeśli chcesz znać moje zdanie, to uważam, że to fujka
Prowadząca — Okej, panie wybredny, to jak ci się widzi nr 4?
Wybierający — No no ta jest bardzo apetyczna, mógłbym z niej jeść
I tak i tak dalej. Po etapie krocz, jeden uczestnik zostaje wyeliminowany i przechodzimy do etapu nr 2, w którym widać zawodników do szyi i znowu schodzi litania rołstów -> “suchoklates”, “boobsy wywnięte jak rogale 7days”, etc. Żegnamy się z jednym zawodnikiem i przechodzimy do pokazania twarzy i kolejnych “miłych” opinii -> “No z lica taki trochę kryminalista, ale spoko, lubię bad boyów”, “Naprawdę nie mam problemu z opadającą powieką u kobiet, dobrze jest”. Po tym etapie znowu jeden out.
Do finałów przechodzi dwóch uczestników/dwie uczestniczki, ale zanim wybierający/wybierająca dokona wyboru, też musi pokazać się na golca i wysłuchać przytyków.
I ja tak sobie myślę, że trzeba być trochę kamikadze, żeby się zgłosić do tego programu. Po pierwsze, bo mamy tu niezręczność rodem ze sklepu mięsnego, kiedy klientka pyta ekspedientki -> “Przepraszam, czy ten schab jest świeży?”, z tym że schabem jest uczestnik i to na maxa pokręcona akcja, żeby stać na golca i wysłuchiwać, jak przekupy wyliczają twoje wady.
Dwa, bo pokazać siura i boobsy to pikuś, ale później trzeba z tym żyć i na ten przykład po emisji programu pojawić się na rodzinnej wigilii -> Ktoś cię prosi o podanie ryby po grecku, a twój mózg przetwarza to na: “Widziałem twoją pytę w tv. Szejm on you”
Albo koleś, który został odrzucony w pierwszej rundzie z powodu małego siurka, został przedstawiony jako 55-letni budowlaniec z Tomaszowa jakiegoś tam i ja nawet nie chce sobie wyobrażać, jakie heheszki będą teraz szły na budowach w Tomaszowie.
Albo 21-letnia pracownica Call Center, która została odrzucana z powodu asymetrycznej wadżajny. Wiecie jak złośliwi i brutalni potrafią być wpółpracownicy z open spejsa? Wchodzisz do roboty w poniedziałek, odpalasz kompa, a tam już czekają memy.
No way, po takim programie pozostaje tylko zmiana nazwiska na Juan Pablo Fernandez Maria FC Barcelona Janusz Sergio Vasilii Szewczenko i rozpoczęcie wszystkiego od nowa w Meksyku.
“Ślub od pierwszego wejrzenia” TVN/Player
A ze wszystkich programów w TV, najbardziej kochom “Śluby od pierwszego wejrzenia”.
Madzia oglądała to od początku, tymczasem ja zawsze miałem coś ciekawszego do roboty i dopiero na etapie 4. sezonu zawiesiłem się na jakimś odcinku. I wtedy to na mnie spłynęło -> nie ma brutalniejszego programu niż “Śluby od pierwszego wejrzenia”. Nope, żodyn mu nie podskoczy.
Tak jak w komediach romantycznych jest schemat -> nieporozumienie, kryzys, pogodzenie się, kiss kiss, żyli długo i szczęśliwie, tak tu zaczyna się od “fajnie — fajnie — pozytywnie”, po czym boom, lecimy w przepaść!
Na poczatku poznajemy trzy samotne babeczki i trzech samotnych chłopów, którzy wydają się super normalni, totalne przeciwieństwo Hoteli Paradise. Opowiadają nam o sobie, że pracują tu i tam, że w weekendy wyprowadzają pieski ze schronisk, że jak widzą staruszkę na światłach, to zawsze przeprowadzą przez ulicę, etc.
I my na tym etapie myślimy sobie — “Ojacie, jacy fajni ludzie, oni naprawdę zasługują na szczęście, mam nadzieję, że im pyknie”. A jak psychologowie połączą ich w pary zgodnie z naszymi oczekiwaniami, to już w ogóle radość na maxa.
Następny jest ślub, na którym typiarz i typiarka widzą się pierwszy raz i serio nie wiem, jak oni dają radę to przetrwać, bo ja siedząc przed telewizorem jestem cały w nerwach i ze stresu generuje wielkie koła potu na t‑shircie.
W każdym razie na tym etapie w 4 przypadkach na 5 jest radość. Typiarka stwierdza, że typ “ujdzie”, typ z kolei totalnie zajarany, że typiarka nie uciekła. Podpisują papiery, schodzą foteczki w stylu “LOL, mam męża/żonę”, po czym zaczynają się pierwsze rozmowy, podczas których parki znajdują łączące ich rzeczy -> “Ooo, ale numer, też jestem koziorożcem” i na tej podstawie stwierdzają podczas setek -> “Okazało się, że wiele rzeczy nas łączy. Z tej mąki na bank będzie chlebek”. XD
A później na próbę razem zamieszkują i okazuje się, że przynajmniej jedna osoba w tym małżeństwie ma psychozę, jak stąd do Katowic. A czasami obie mają i się nimi nazwajem obciążają. I w tym momencie zaczyna się jazda bez trzymanki -> awantury, ciche dni i maratony pretensji.
Zazwyczaj ktoś nie wytrzymuje presji i mówi, że chędoży już ten program i chce rozwodu -> teraz, natychmiast!… na co do gry, cali na biało, wchodzą psychologwie i starają się wyciszyć parkę, mówiąc: “Spokojnie, to się zateguje, ale musicie dać sobie szansę”.
Po tych rozmowach parka ma już taki kocioł w głowie, że faktycznie daje sobie szanę, ale nope, psychozy eskalują i tu smiesznie, bo cześć z nich jeszcze nawet nie skonsumowała tego związku, tymczasem drą koty, jak małżeństwa z 30-letnim stażem.
Koniec końców w większości przypadków kończy się rozwodem w bardzo gęstej atmosferze, na co dostajemy zbliżenie na psychologów, a ci rzucają: “Ojej, nie pykło. No kto mógł przewidzieć?” XD
Najlepszy i najbrutalniejszy program ever. Właśnie trwa 6. sezon i jesteśmy na etapie, że typy i typiarki się hajtneli, i odkryli, że oboje są koziorożcami. Za tydzień program zacznie się na serio. Psychozy, welcome to!
Filmy i Seriale:
“Teściowie”
Film okazał się wyjątkowo krzepki. Akcja dzieje się podczas wesela… na które nie dociera para młoda, bo się rozmysliła i to daje początek sytuacji pt. “Oesu, ale wstyd przed goścmi”, która z czasem zmienia się w “Dobra, uj z tym, zapłacone, ludzie się zjechali, to korzystamy”.
Tak że goście się bawią w najlepsze, tymczasem rodzice młodych olabogują, że smuteczek na maksa i że może jeszcze da się to wyprostować, wszak szczeście młodych najważniejsze… po czym od słowa do słowa (i od kieliszka do kieliszka) i nagle cała kurtuazja wyparowuje i zaczynają lecieć drobne szpileczki (“w sumie to wasza wina, bo…”), które po chwili eskalują w grube rołsty, jeszcze grubsze wycieczki osobiste oraz szczere opinie “kto, co o kim tak naprawdę myśli”.
Jest tu tak dużo prawdy i trafnych obserwacji, że z Madzią zgodnie ustaliliśmy, że będziemy ten film pokazywać ludziom, jakby to było nasze wesele, którego nie mieliśmy XD. I wy też możecie tak zagrać, bo to są uniwersalne prawdy o nas, o ślubach, o sztucznej uprzejmości i o kurła życiu.
Już na pierwszy rzut oka widać, że jest to ekranizacja sztuki teatralnej, ale efekt jest tak samo dobry, jak w “Rzezi” Polańskiego, która swego czasu przeniosła na duży ekran “Boga Mordu” Yasminy Rezy. Bardzo mój typ.
I podobnie jak w “Rzezi”, materiał wyjściowy pozowlił aktorom pokazać w pełni swój warsztat. To nie są komedie romantyczne, gdzie dialogi opierają się na kilkuwersowych sucharach. Nope, w tego typu filmach aktorzy muszą podać w jednym ujęciu kilka stron tekstu z odpowiednią intonacją i mimiką + pilnować rytmu ekranowych partnerów + synchronizować się z wydarzeniami na drugim planie. Tak więc w tym przypadku Izabela Kuna, Maja Ostaszewska i Adam Woronowicz czapki z głów. A Dorociński to już w ogóle wyglądał, jakby ta rola była uszyta dla niego na miarę. Takie polskie filmy to ja szanuję!
“Squid Game” Netflix
Serial produkcji koreańkiej (tych z południa, wiadomix) i jest bardziej popierdolony niż Lato z Radiem, ale jest to tak fascynujące popierdolenie, że nie da się oderwać. True story, zacząłem w piątek wieczorem, skończyłem w sobotę rano równo z pianiem koguta. 9 godzin ciurkiem. Niczego nie żałuję.
A plot leci tak, że tajemicza organizacja wywozi prawie 500 typów, którzy zadłużyli się w koreańskim Providencie, na jeszcze bardziej tajemniczą wyspę i rzuca propozycją -> Ej zagrajcie w naszą grę, która składa się z 6 konkurencji. Kto wygra, ten wróci do domu dziany jak Dominika Kulczyk.
Oczywiście wszyscy jarają sie wizją bycia nieprzyzwoitym bogolem i szybciutko godzą na udział, tymczasem suprajsik i okazuje się, że te gry to skrzyżowanie programu Takeshi Castle z Ninja Worrior oraz filmami Cube i Piła, i generalnie są na śmierć i życie.
Sami przyznacie, że brzmi jak coś co musicie obejrzeć, albo padniecie na suchoty, tymczasem na tym nie koniec. Nope, w serialu są jeszcze strażnicy, którzy noszą czerwone kombinezony jak ekipa Profesora w “Domu z papieru”, z tym że zamiast masek z Salvadorem Dali, mają maski z takimi samymi symbolami jak pady od Playstation -> trójkąt, kółeczko, kwadrat. How cool is that? Co prawda brakuje Xa, ale przecież w życiu nie można mieć wszystkiego.
1000⁄10 i tym razem to nie jest taki trolling jak kiedyś z “Bartkowiakiem”. Nope, to naprawde jest kozackie. Zresztą dzisiaj jedna dziewczyna napisała mi na storieskach, że sobie prasowała bluzeczkę i akurat jej mąż to włączył. Chwilę popatrzyła, po czym skomentowała -> “Omajgad, już głupszego serialu chyba się nie da wymyslić”, po czym tak się zawiesiła, że bluzeczka do wyrzucenia. Prawdziwa historia (koleżanko, jeśli to czytasz, potwierdź, plizka).
“The white lotus” HBO
Serial niegłupi,ma kilka błyskotliwych momentów oraz fajnych kumulacji inb, które się nawartswiały od pierwszego odcinka. Ale! Ale niemiłosiernie się snuje i trzeba zagryźć zęby , żeby przetrwać dłużyzny i nudne, nic nie wnoszące, wstawki. Dla mnie max 6.5 i cieszę się, że zamknęli go w 6 odcinkach, bo więcej takiego ślimaczego tempa bym nie zdzierżył.
Brak komentarzy