Kojarzycie Aliexpress? Największy na świecie sklep z podróbkami, który jest jak mix Telezakupów Mango z bazarem Różyckiego, tyle że większy, tańszy i z jeszcze bardziej pokręconymi produktami? Moja przygoda z Aliexpress zaczęła się od dołączenia do fejsbukowej grupy “Aliexpress — cebula, okazje i super extra mega dile”, gdzie ludzie codziennie podrzucają linki do różnych niesamowitych i często totalnie absurdalnych towarów. Na początku siedziałem tam dla tak zwanej “beki”, ale z czasem stałem się autentycznym fanem chińskiej inwencji. Nie oceniajcie, aliexpressowe wynalazki naprawdę urywają dupę. Weźmy na ten przykład obieraczkę do ananasa. Niby mała rzecz, a o ile prostsze życie! I jeszcze dziewczyna doceni.…. if u know what I mean.
W każdym razie pewnego dnia stwierdziłem, że już dość biernego przyglądania się, czas złożyć zamówienie. Tak na serio motywacją był Churchill, czyli mój szalony pies, który od ludzkiego jedzenia, bardziej lubi tylko elektronikę użytkową. Zresztą spytajcie w biurze obsługi klienta UPC, które ostatnio musiało przesłać nam nowego pilota, bo poprzedni został potraktowany przez Churcha jak Scooby-Snacky. Mi z kolei wszamał słuchawki. Again. Stwierdziłem, że nie ma sensu kupować kolejnych markowych, bo nigdy nie wiadomo, kiedy znowu odwali mu elektroniczna furia. I w tym momencie do gry wchodzi Aliexpress. Zamówiłem tanie słuchawki bezprzewodowe, po czym pomyślałem, że trochę głupio zawracać chińczykom gitarę tematem wartym 5 dolców, więc dorzuciłem jeszcze kilka pierdół, co by rachunek dobił do 15 baksów (zaszalałem niczym PSG z kupnem Neymara) i skośnookim braciom zapewnił chociaż miskę ryżu. Potwierdziłem koszyk, zapłaciłem i czekałem. I czekałem. Czekałem tak długo, że w sumie zapomniałem o sprawie, aż tu nagle po 3 miesiącach przychodzi takie coś!
Próbując rozgryźć THE FUCK IS THIS?, przeanalizowałem od początku cały proces kupna i okazało się, że już na dzień dobry zajebałem się w akcji bardziej niż Beata Pawlikowska w książce o samouleczeniu się z depresji. Otóż wyszedłem z błędnego założenia, że Aliexpress to sklep… jeden… duży, tymczasem to coś w stylu Allegro i tak naprawdę nie podbiłem rachunku do 15 dolców, a dokonałem kilkunastu groszowych zakupów. Każdy od innego sprzedawcy, z osobną wysyłką #BrawoJa. Na przykład za to zielone coś ze zdjęcia, zapłaciłem 60 centów i aż mnie brzuch rozbolał, kiedy zrozumiałem, że za te 60 centów, jakiś niewinny Chińczyk musiał wstać od komputera, poczłapać przez 100-hektarowy magazyn, znaleźć półkę z “zielonym czymś”, ściągnąć wózkiem widłowym “zielone coś” z najwyższego regału, zapakować “zielone coś” w karton, okleić go, następnie dostarczyć zapakowane “zielone coś” do portu i w końcu wrzucić na statek. Następnie ten statek przez trzy miesiące kolebał się na falach różnych mórz i oceanów, aż w końu dopłynął do Szwecji, gdzie “zielone coś” przechwyciła tamtejsza służba celna i przez tydzień sprawdzała, czy nie jest to przypadkiem broń masowej zagłady, zamówiona przez uśpioną komórkę ISIS. Po tygodniu skomplikowanych i niezwykle kosztowych analiz wydano werdykt, że “zielone coś”, mimo iż w 100% składa się z azbestu, nie stanowi większego zagrożenia, bo i tak wszyscy umrzemy od smogu, więc może ruszyć w dalszą podróż. Tym sposobem “zielone coś” zalicza checkpointy w Tallinie, Rydze, Wilnie, aż w końcu dociera do Warszawy. Dalej trafia w ręce listonosza, który jakimś cudem nie daje rady zmieścić “zielonego czegoś” w skrzynce, w końcu 3 cm na 3 cm, to nie w kij dmuchał wymiar, więc w ramach zastępstwa zostawia awizo. I teraz wchodzę ja.… cały na biało. Zgarniam awizo i lecę na Pocztę niczym blogerki do Dzień Dobry TVN -> na złamanie karku. Czekam ponad pół godziny w kolejce i to tylko po to, żeby usłyszeć, że na paczki zagraniczne jest osobne stanowisko. Przechodzę zatem do kolejki przy drugim okienku i znowu czekam. Z nudów zaczynam obczajać kosmiczny asortyment dostępny na Poczcie. Tu podpałka do grilla, tam zraszacz ogrodowy, do tego pościel z kory, hula-hop, kolekcja jaj Faberże, etui na ajfona z Ojcem Matuszem i nowa historia Polski, w której wszystko, co dobre jest zasługą Kaczyńskiego, a złe, winą Tuska. Zastanawiam się na cholerę mi była ta cała zabawa z Aliexpress, skoro Poczta oferuje to samo od ręki? Z rozkminy wybudza mnie babka nawołująca mój numerek. Podbijam do okienka, wyskakuję z dowodu, zapodaję autograf do zeszytu i w końcu dostaję upragnioną paczkę. Zajarany niczym Lord Vader swoją pierwszą Gwiazdą Śmierci, migusiem wracam na chatę. Żeby nie tracić czasu, drzwi otwieram z buta, po czym zwalam wszystko ze stołu i robię godne miejsce dla długo oczekiwanego pakunku. W tym samym czasie, za plecami wyrasta Madzia i dopytuje co tam mam? “Magię” odpowiadam. Macha głową, jakby chciała powiedzieć “Not bad” i zaczyna się przyglądać, tymczasem ja rozcinam karton… emocje sięgają zenitu… zaglądamy do środka i w tym momencie naszym oczom ukazuje się… ZIELONE CHUJ WIE CO! “Co to niby ma być?” dopytuje Madzia z szyderą w głosie. “Jak to co? Pazur do obierania pomarańczy. Największy wynalazek od czasu żarówki” odpowiadam z udawaną pewnością siebie. “Dzięki niemu już nigdy nie będę się kaleczył podczas obrzezania cytrusów. Koniec z sokiem tryskającym w oko” przekonuję Madzię i siebie. Madzia na to, że jestem głupi, na co ja “Chyba Ty! Pa na to”, po czym biorę pomarańczę i zamaszyście wbijam w nią zielony pazur, który w tym momencie przestał być zwykłym kawałkiem plastiku, a stał przedmiotem, w którego polimerowych wiązaniach spoczęła cała moja reputacja. No i wbijam ten pazur… a on się łamie jak pierdolona listwa z Ikei i jednym odłamkiem wbija w moją dłoń, sprawiając przy okazji większy ból, niż jakbym przywalił piszczelem w kant stołu i upadł blizną po szczepionce na klocek Lego (wszystko w tym samym czasie). Baaa to bolało nawet bardziej niż odpadnięcie ulubionej drużyny z Ligi Mistrzów… w półfinale… po serii rzutów karnych, a wiadomo, że poród przy takim bólu to pikuś. I właśnie tak wyglądał mój pierwszy raz z Aliexpress — rozczarowanie, ból, łzy i utrata szacunku.
Na szczęście kilka dni później zaczęły przychodzić kolejne zamówienia, które okazały się już całkiem w pytkę, więc foch na Alie szybko mi przeszedł. Poniżej moja dotychczasowa kolekcja. Mamy tu m.in. obieraczkę z 6 ostrzami — można skrobać marchewki i regulować brwi.… jednocześnie, poduszka do samolotu z printem arbuza (prawda, że zajebista?), starwarsowy otwieracz, który wygląda epicko, ale z kapslami radzi sobie jeszcze gorzej niż zielony pazur z pomarańczami i okulary BanRay, z których, co prawda wypadło już szkiełko, ale za to gratisowa ściereczka z mikrofibry daje radę.
W następnym rzucie przyszły te słuchawki bezprzewodowe za 5 dolców, od których wszystko się zaczęło. Jedna słuchawka już na dzień dobry nie działa. Druga padła 40 sekund później. Do tego lodówka samochodwa o pojemności jednej puszki. Po podłączeniu do gniazda USB, wysadziła mi elektronikę w furze #ByłoWarto. Zegarek Daniela Wellingtona (dla Madzi), w którym po tygodniu odpadły wskazówki i lazy bagi, z którymi biegałem jak ten debil, ale za cholerę nie chciały się napełnić. Ostatecznie oddałem je bracholowi, a ten po dwóch dniach przysłał mi selfiaka, jak na jednym leży, z dopiskiem, że “best gift ever”. Okazało się, że jak jest wiatr, to działają #TyyylePrzegrać!
Ale żeby nie było. Kilka zakupów się udało. Np. ta koszulka z Samuelem “Motherfuckerem” L. Jacksonem. Uwielbiam ją!
Albo te koszulki z pizzą i burgerem! Je też uwielbiam!
I foremka do burgerów też sprawdza się całkiem zajebiście! Polecam zamawiać razem z kamieniami chłodzącymi do whisky. Idealny zestaw dla każdego samca alfa.
Albo ten uchwyt do nagrywania timelapsów. Co prawda nigdy nie zamontowałem do niego kamery, ale za to, jako minutnik przy gotowaniu jajek, sprawuje się pierwszorzędnie.
Albo ten gryzak dla psa. Churchill jeszcze się nie przełamał, żeby wziąć go do pyska, ale wiem, że jak przyjdzie ten dzień, śmiechu będzie co nie miara.
I o dziwo słuchawki basenowe też działają. To, że mieszczą zaledwie 10 piosenek i wypadają z ucha, nie ma większego znaczenia, bo i tak od czasu ich kupna, nie byłem ani razu na basenie (2 lata). Grunt, że grają. Do wanny jak znalazł.
A aktualnie czekam na kombinezon z serialu “Dom z Papieru”. Nie wiem jeszcze do czego mi się przyda, ale na wszelki wypadek wziąłem też dla Brendonka.
Z kolei dla Madzi wziąłem tę nerkę. To było silniejsze ode mnie. Poza tym jak podwinę koszulkę, będziemy mieć takie same (how cool is that?). Zdecydowanie kocham Aliexpress!
P.S. A wiedzieliście, że na Aliexpress da się kupić nawet podróbkę BMW? Nic tam, że wygląda jak Toyota Yaris z ’95 i do setki rozpędza się w 7 minut… żart, maksymalna prędkość to 55 km/h, ale nadal wychodzi taniej niż Dacia Logan i dostawa gratis. Epic win.