Sprzedałem się! Po blisko 2‑letniej przygodzie z blogowaniem, w końcu zarobiłem swój pierwszy pieniążek. Otóż napisałem tekst do najbardziej prestiżowej gazety w korpo świecie, czyli do “Głosu Mordoru” (orkowie, trolle i kransoludy lubią to). Zasięg? Połowa Mokotowa i kawałek Woli. Nie oceniajcie, od czegoś trzeba zacząć. Nie jestem tak na 100% zadowolony z efektu, ale jednak pisanie do gazety to inna bajka niż blogowanie. Raz, że nie mogłem być do końca sobą, bo język, którego używam na PigOucie, mógłby być niezrozumiały dla ludzi spoza kręgu, no i wiadomo, z wulgarami też trzeba przyhamować. Dwa to wytyczne, co do długości tekstu, konkretnie 5 tysięcy znaków. Nigdy nie sprawdzałem objętości własnych wpisów, ale wydawało mi się, że są znacznie krótsze niż 5 tysięcy, więc przez chwilę wpadłem w panikę, że tyle nie ugram. Ostatecznie okazało się, że wysmażyłem notkę na 9,5 tysiąca i musiałem przycinać. I tu się pojawił kolejny problem, bo skracanie tekstu jest równoznaczne z kastrowaniem go z żarcików i sucharów, czyli tak jakby z własnego stylu. Początkowo chciałem trochę oszukać i przyciąłem do 6,5 tys. znaków, licząc, że nikt się nie zorientuje. Zorientowali się. Następnie zszedłem do 5,5 tys., z myślą: “przecież nie będą się szarpać o 500 znaków”. Nie przeszło. Za trzecim razem przyciąłem do wymaganego poziomu 5 tys., ale znowu odrzucili, bo brakowało cen, a ceny rzekomo są najważniejsze. Ok, niech będzie. Wprowadziłem ceny kosztem kolejnych sucharów i w końcu dostałem akcept, ale z kolei w tym momencie ja byłem niezadowolony. To, co pozostało bardziej przypominało randomowy artykuł z Onetu niż PigOuta, więc przeedytowałem kolejny raz, ale mimo zapewnień, że zdążyłem z poprawkami jeszcze przed publikacją, ostatecznie do druku trafiła przedostatnia wersja. Co zrobić, takie zasady gry. Czwarta kwestia to błędy, literówki i babole. Na blogu jest magiczny guziczek edytuj, dzięki czemu w dowolnym momencie mogę dokonać niezbędnych zmian i poprawek. Przyznaję bez bicia, że nadużywam tego przywileju. W druku jest tylko jeden strzał, więc jeśli nie zrobi się solidnej korekty przed oddaniem tekstu, to później jest wstyd, płacz i zgrzytanie zębami. Ja nie zrobiłem, przez co teraz mam ochotę zapaść się pod ziemię z zażenowania. Popełniłem dwa duże babole — najpierw źle odmieniłem “Zakopane”, a później popieprzyłem Emiraty z Arabią Saudyjską (nie mam pojęcia, jakim cudem, ale chyba myślami byłem gdzieś daleko podczas pisania). Wstyd i hańba. Ostatnia kwestia to wartość merytoryczna takiego artykułu. Na blogu napisałbym 4 osobne teksty, serwując maksymalnie dużo praktycznych informacji o każdej miejscówce, z kolei tutaj musiałem liczyć znaki, więc starczyło tylko na ogólny zarys. Wnioski są takie, że blogi są bardziej wartościowe niż gazety, pisanie pod czyjąś wizję ssie, a jak się jest leniwym, to później trzeba brać na klatę własną głupotę. Cóż, pierwsze śliwki robaczywki. Efekt możecie sprawdzić poniżej.
Winter is Coming, czyli dokąd uciec przed zimą?
Jeśli chodzi o podejście do zimy, ludzi dzielimy na dwie grupy: fanów białego szaleństwa (nie mylić z Charlie Sheenem) oraz sceptyków, którym kojarzy się ona wyłącznie z odmrożonymi kończynami i porannym skrobaniem szyb. Ci drudzy najchętniej uwiliby z pościeli kokon, po czym przeczekali w nim do wiosny, niestety tak się nie da. Szef może nie wykazać wstarczającej empatii. Jednak nie jest tak źle, jakby mogło się wydawać. Zima to nie wyrok, da się od niej uciec. Może nie na 100%, w końcu to ponad pół roku z życia, ale na parę dni na pewno. Jest wiele miejsc, gdzie podczas zimy da się dogrzać kości, a niektóre z nich kalkulują się nawet lepiej niż ferie w Zakopanem.
Ucieczka przed zimą: Klasyka, czyli Egipt
Kultowy kierunek wśród polskich turystów, który na skutek różnych zawirowań polityczno-religijnych oraz filmu “Last minute” stracił trochę na popularności, ale ostatnio znowu wraca do łask. Sezon trwa tu cały rok, a w najzimniejszym okresie temperatura i tak nie spada poniżej 20 stopni, więc kurtki zostają w domu. Tak naprawdę jedyny problem stanowi wybór pomiędzy leżakowaniem przy basenie i sączeniem wyuzdanych drinów, serwowanych w ramach all inclusive a pluskaniem w morzu i jaraniem się rafą koralową. Co prawda jest jeszcze zagrożenie klątwą Faraona, ale to akurat da się obejść. Wystarczy każdy posiłek zapijać szotem whisky, a będzie dobrze. Działa lepiej niż stoperan, sprawdzone info. Jeśli chodzi o rozrywki, na pewno każdy znajdzie coś dla siebie. W ofercie m.in. party hard na hotelowych wieczorkach tanecznych, pływanie na bananie oraz pustynne safari zakończone paleniem sziszy w towarzystwie fejkowych Beduinów. Egipt to też zabytki. Nic nie robi takiego fejmu na Insta jak selfie ze Sfinksem. Tylko tu dając 1$ napiwku, poczujesz się jak król, a jeśli zdecydujesz się na modowy mezalians i połączysz sandały ze skarpetą, możesz być pewny, że nikt nie będzie cię oceniał. Zimą nie ma tłumów, więc obejdzie się bez walk na śmierć i życie o leżaki. Zachęcają również ceny, które w biurach podróży zaczynają się od 1200 zł/tydzień.
Ucieczka przed zimą: Blisko i tanio, czyli Cypr, Malta i Korfu
Wszystkie są wyspami, na których przez ponad 300 dni w roku świeci słońce, a tamtejsze zimy to odpowiednik naszej wiosny. Do niedawna były jednymi z najdroższych destynacji w ofercie, ale od kiedy do gry weszły tanie linie, ceny poleciały na łeb na szyję. Obecnie bilet w obie strony można trafić już za 200 zł, z kolei noclegi w hotelu ze śniadaniami i dostępem do basenu od 800 zł/tydzień. Sam lot trwa poniżej dwóch godzin, czyli mniej niż powrót z Mordoru na Białołękę. Na miejscu warto wypożyczyć skuter (20 euro/doba) i pojechać wzdłuż wybrzeża, a prędzej czy później trafi się na nieprzyzwoicie zjawiskową plażę ukrytą w zatoczce. Widoki zdecydowanie urywają cztery litery. Niestety trochę gorzej jest w kwestii jedzenia. Co prawda lokalne kuchnie pod względem przepisów prezentują się całkiem okazale (musaka, suvlaki, kleftiko), ale często szwankuje wykonanie, przez co gyros z eleganckiej knajpy, niejednokrotnie okazuje się większym nieporozumieniem niż kebab z Dworca Centralnego, serwowany o 3 w nocy. Trzeba liczyć na dobry dzień kucharza. Mimo tego lekkiego zgrzytu, kierunki zdecydowanie warte polecenia… ale dorzucenie kilku konserw do bagażu nie zaszkodzi.
Ucieczka przed zimą: Na bogato, czyli Dubaj
Ulubiony kierunek polskich modelek, gdzie za spełnianie pokręconych fantazji szejków, nagradzane są torebkami z najnowszej kolekcji Louis Vuitton. Jednak do Dubaju warto jechać, nawet jeśli nie ma się wymiarów 90−60−90. Trudno o lepsze miejsce na spędzenie krótkiego, intensywnego i trochę oderwanego od rzeczywistości urlopu. W tym jednym mieście jest wszystko: sztuczne wysypy, luksusowe hotele, nieprzyzwoicie drogie restauracje, centra handlowe ze sztucznym stokiem narciarskim czy choćby najwyższy budynek świata. Codziennie koncertuje tu jakaś topowa gwiazda, Ferrari są równie pospolite, jak Golfy trójki na polskich drogach, a premię kwartalną wypłaca się z bankomatów w sztabkach złota. Wycieczki z biura zaczynają się od 2,5 tys. zł, ale Dubaj da się też zwiedzić przy okazji podróży do Azji lub tanimi liniami (bilet od 300 zł). Hotele startują od 1000 zł, co prawda na obrzeżach miasta, ale za to ze śniadaniami i basenem. Przed wyjazdem warto pamiętać, że w Emiratach obowiązuje prawo szariatu, a w nim kilka zasad, których dla własnego dobra lepiej nie łamać, np. zakaz publicznego spożywania alkoholu oraz obowiązek noszenia ubrań zakrywających kolana i ramiona, czyli coś jak korpo dress code.
Egzotyka w przystępnej cenie, czyli Tajlandia
Kraj, który potrafi zachwycić, ale równocześnie wywrócić światopogląd na lewą stronę. Tylko tutaj zobaczysz szczury wielkości kotów i więcej małp niż u siebie w firmie. Idąc ulicą, niejednokrotnie odurzy cię intensywny zapach ścieku, a jedząc z ulicznych garkuchni, poczujesz się niczym uczestnik Azja Express. Może i tutejsze lokale nie spełniają wymagań sanepidu, ale smak potraw zapamiętasz na długo, w dodatku zapłacisz za nie mniej niż za hummus u Pana Kanapki (obiad dla dwóch osób za 20 zł i to z deserem). Jeśli nie zabraknie ci odwagi, skosztujesz szarańczy, skorpionów, duriana i stuletniego jaja z niespodzianką, przejdziesz się tuk tukiem (kurs po Bangkoku ok. 10–20 zł) i na słoniu, a wieczorami rozerwiesz na Bangla Road, czyli słynnej ulicy rozpusty, gdzie kobiety, których płeć to kwestia czysto umowna, będą oferowały ci wiadro rumu (20−30 PLN), po czym szepną na ucho, że gdybyś tylko miał ochotę, to w lokalu tuż za rogiem odbywa się właśnie ping pong show. Czekają cię kozackie widoki, epickie smaki, idealny klimat i ceny, przy których mając 50 zł w kieszeni możesz gwiazdorzyć niczym Kanye West.
10 komentarzy
Wiedziałam, że się sprzedasz 😀 i oby tak dalej! Dobrze się Ciebie czyta i powinieneś się piąć wyżej i wyżej, tylko hajsy wydawać mądrze 😀 Swoją drogą nigdy nie słyszałam o czymś takim jak Głos mordoru :O
Dzięki. Pieniądze nie są najważniejsze, ale wiadomo, za lajki Audi Q7 się nie kupi 😉 “Głos mordoru” to taka gazetka wydawana w warszawskim zagłębiu korporacynym, zwanym “Mordorem na Domaniewskiej”. Podejrzewam, że nawet mój blogasek ma większy zasięg niż oni, ale jednak publikacja na papierze ma swój urok. Czas pokaże, czy to jednorazowa przygoda, czy wydarzy się coś więcej.
Wiedziałam, że się sprzedasz 😀 i oby tak dalej! Dobrze się Ciebie czyta i powinieneś się piąć wyżej i wyżej, tylko hajsy wydawać mądrze 😀 Swoją drogą nigdy nie słyszałam o czymś takim jak Głos mordoru :O
Dzięki. Pieniądze nie są najważniejsze, ale wiadomo, za lajki Audi Q7 się nie kupi 😉 “Głos mordoru” to taka gazetka wydawana w warszawskim zagłębiu korporacynym, zwanym “Mordorem na Domaniewskiej”. Podejrzewam, że nawet mój blogasek ma większy zasięg niż oni, ale jednak publikacja na papierze ma swój urok. Czas pokaże, czy to jednorazowa przygoda, czy wydarzy się coś więcej.
Taki urok pisać dla kogoś.. Gratulacje! 🙂 Na pewno blog ma większy zasięg niż G.M. 😉
Jedyne co… to te konserwy do Grecji to był żart, prawda? 😀 To jeden z moich ulubionych krajów pod względem kulinarnym!
Dzięki. Z tymi koserwami to z przymrużeniem oka, bo mam świadomość, co oferują tamtejsze kuchnie, ale zarówno w Grecji, jak i na Cyprze mieliśmy niespotykanego pecha i trafialiśmy na same marne knajpy, chociaż z zewnątrz rezentowały się zacnie.
Ostatniej zimy uciekłam na Teneryfę i dogrzałam się dostatecznie, aby polecić Kanary. Kierunek chyba równie odkrywczy co Egipt, więc wiele nie wniosę do zestawienia, ale co tam! Totalnie zgadzam się z Twoją opinią na temat jedzenia w Grecji — w teorii brzmi super, w praktyce… ani dobrze, ani tanio, ale może to po prostu moja wewnętrzna cebula albo rozpuściło mnie tajskie curry za dwa dolary. Chociaż! Jest jedna przekąska, której nie zapomnę nigdy ani ja ani moja tkanka tłuszczowa, a mianowicie loukoumades, te małe, słodziutkie, tłuściutke pączuszki, ledwo wyciągnięte z gara oleju i polane czekoladą… mrrr!
Taki urok pisać dla kogoś.. Gratulacje! 🙂 Na pewno blog ma większy zasięg niż G.M. 😉
Jedyne co… to te konserwy do Grecji to był żart, prawda? 😀 To jeden z moich ulubionych krajów pod względem kulinarnym!
Dzięki. Z tymi koserwami to z przymrużeniem oka, bo mam świadomość, co oferują tamtejsze kuchnie, ale zarówno w Grecji, jak i na Cyprze mieliśmy niespotykanego pecha i trafialiśmy na same marne knajpy, chociaż z zewnątrz rezentowały się zacnie.
Ostatniej zimy uciekłam na Teneryfę i dogrzałam się dostatecznie, aby polecić Kanary. Kierunek chyba równie odkrywczy co Egipt, więc wiele nie wniosę do zestawienia, ale co tam! Totalnie zgadzam się z Twoją opinią na temat jedzenia w Grecji — w teorii brzmi super, w praktyce… ani dobrze, ani tanio, ale może to po prostu moja wewnętrzna cebula albo rozpuściło mnie tajskie curry za dwa dolary. Chociaż! Jest jedna przekąska, której nie zapomnę nigdy ani ja ani moja tkanka tłuszczowa, a mianowicie loukoumades, te małe, słodziutkie, tłuściutke pączuszki, ledwo wyciągnięte z gara oleju i polane czekoladą… mrrr!